Archiwum bloga

niedziela, 17 lutego 2013

MOTOWYPRAWA 2012 część 1


 MOTOWYPRAWA 2012



( Polska - Czechy - Austria - Włochy - Szwajcaria - Słowenia - Chorwacja - Bośnia - Czarnogóra - Albania - Grecja - Turcja - Bułgaria - Rumunia - Węgry - Słowacja - Polska )
20 dni - 7360 km






Pomysł

Pomysł na kolejny wyjazd motocyklowy   zrodził się jak to zwykle bywa w moim przypadku dosyć spontanicznie.  . Tym razem zainspirowała mnie 1,5 miesieczna podróż kolegi  Wojciecha po Europie - (http://kolamuszasiekrecic.blogspot.co.uk/)  , którego mieliśmy okazję spotkać w 2011 roku w Rumunii .
Pewnego ponurego deszczowego dnia zasiadłem przed komputerem i nakreśliłem orientacyjną trasę po  południowo zachodniej Europie. Ten kierunek najbardziej pobudzał moją wyobraźnię ze względu na duże zróżnicowanie , klimat i egzotykę.  Wyznaczenie trasy zajęło mi  dosłownie kilka minut  ale pomysł zakotwiczył w mym umyśle na dobre .
I tak  powstaje koncepcja wyjazdu , która do samego końca zostaje niezmieniona. 
Najważniejsza w  tej podróży jest jazda motocyklem sama w sobie . Jazda w najróżniejszych warunkach drogowych , pogodowych , geograficznych i etnicznych.  Zdanie się na  insktykt , działanie bez dokładnego planu , poznawanie nowych miejsc i ludzi - w skrócie motocyklowa przygoda.
" Cel jest niczym , podróż wszystkim " - cytat , który jest dla mnie esencją podróżowania na motocyklu.

Do wyjazdu udaje się namówić Kowala i Alberta moich wiernych towarzyszy w podróżach motocyklowych. Oczywiście jedzie również moja druga połowa czyli Dorotka , która wiernie mi plecakuje od zawsze. Bez niej w żadne dłuższe trasy się nie ruszam.
Cztery osoby , 3 motocykle, kilkanaście państw i około 7 tys. km do przejechania - tak wygląda ogólny zarys wyprawy.

 


Plan 

Czas wyprawy -20 21 dni .
Trasa   - jak zwykle bardzo orientacyjna zawierała tylko kilka konkretnych miejsc, w których chcieliśmy   się znaleźć :
- Alpy  (z nastawieniem na przełęcze - Stelvio i Grossglockner) czyli raj motocyklowy z pięknymi drogami , widokami i tysiącami winkli
- Bałkany ( z nastawieniem na te mniej komercyjne kraje jak np Bośnia,. Czarnogóra i Albania) czyli piękne wybrzeże Adriatyku , góry i przygoda
- Istambuł - największe miasto w Europie (ponad 11 mln ludności) i jedno z dwóch  metropolii na świecie leżące na 2 kontynentach - Europie i Azji , czyli dla nas wyzwanie drogowe w postaci jazdy na motocyklu po takim wielkim molochu i możliwość choć na chwilę znalezienia się w Azji .
Reszta trasy to już pełna swoboda i ustalanie z dnia na dzień , godziny na godzinę dalszego jej przebiegu w zależności od chęci i bieżącej sytuacji . W końcu w tym wszystkim chodzi o przygodę , poczucie wolności i radość z jazdy,  o te przeżycia , których nie dostarczy wycieczka z Orbisem czy wakacje all inclusive :)

Noclegi - tanie kwatery i namiot bez zbędnych rezerwacji , planowania i podobnych rzeczy , które mogłyby nas tylko ograniczać .

EKIPA - Hulit i Dorotka na vfr 800fi 98r.(Babulka)
               Kowal na vfr 800 2008 r
               Albert na vfr 800fi 2000r

Sponsorzy - własne  konta bankowe

Organizator - Biuro Podróży "Hulit i Spółka"



Przygotowania

Miało być tak pięknie , a wyszło jak zwykle czyli w skrócie chaos . 

Przygotowania rozpoczęliśmy wspólnie  od przeglądu i serwisu  maszyn we własnym zakresie( sprawdzenie zaworów, wymiana oleju , filtrów ,klocków, oleju w lagach itp.)


ASO u Hulita


Potem było już trochę pod górę . Zaczęło się od źle wymienionych uszczelniaczy w lagach .
Żeby było zabawnie zawieszenie z przodu demontowałem w sumie 3 razy !  Wszystko niestety z mojej winy . Pośpiech i nadgorliwość to nic dobrego. 





Przed wyjazdem pęka stelaż pod kufer!  Czuję jak bym przeżywał deja vu . W tamtym roku miała miejsce identyczna sytuacja w tym samym czasie . Pech , a może jednak zrządzenie losu . Taka usterka w trasie mogłaby być sporym problemem.  Teraz mam przynajmniej większą pewność , że nowy stelaż podoła wyzwaniom.
Przy okazji  oddaje tapicerowi  prujące się siedzenie  do poprawek.   Przez ten czas jeżdżę motocyklem bez owiewek , a za kanapę służą dwie poduszki ogrodowe . Komicznie to wygląda.
Dodatkowo wymiana opon ,zainwestowanie w szybę z deflektorem,  kupienie  zapasowego regulatora , wymiana manetek i inne drobne pierdoły.

Najciekawsze rzeczy dzieją się w sobotę dzień przed wyjazdem . U wulkanizatora do którego podjechałem wyważyć przednią oponę dowiaduję się , że felga z przodu w mojej vfrze jest krzywa bardziej niż wieża w Pizie ! .  "Strach na tym jeździć , a co dopiero w taką trasę ruszyć !".
 Przyznam , że w pierwszym momencie jestem w szoku a przez  moją głowę przebiega dziesiątki niecenzuralnych myśli  w stylu: " jak to ***  możliwe?! "
Jest sobota, prawie południe , szanse naprostowania felgi gdziekolwiek są minimalne więc w tym momencie jutrzejszy wyjazd wisi na włosku !
Szybko otrząsam się z tego paraliżu , zabieram Babulkę i jadę do gościa , który wcześniej prostował mi felgę. Wpadam do niego na takim ciśnieniu , że Pan nie ma serca mi odmówić pomimo , że już miał zamykać.  Żeby było szybciej sam pomagam mu zdemontować koło .
I co się okazuje ? Felga jest prosta ! Kamień spada mi z serca , a szczery uśmiech znowu zagościł na mojej twarzy ;)  Dziękuję Panu z Radzymińskiej 210 za solidność i uczciwość - Polecam !

Najprawdopodobniej łamagi z poprzedniej wulkanizacji  źle założyli koło na maszynę i przez to narobili niezłego bałaganu w mojej głowie. Ważne , że ta historia ma jednak szczęśliwe zakończenie ;)
Tracę na to całe zamieszanie jakieś 3 godziny i sporo nerwów. Tego dnia po szybkim maratonie po sklepach udaje mi się jeszcze tuż przed zamknięciem  kupić kurtkę   , rękawiczki,  przeciwdesczówki  , akumulator,  klocki na tył i trochę drobiazgów .

Podobno inteligentni ludzie zostawiają wszystko na ostatnią chwilę więc ja chyba muszę być geniuszem :)
Potem już tylko walka ze zmianą klocków z tylu , która niestety kończy się zmasakrowaniem upartej śruby , a klocki zamiast do zacisku wędrują pod siedzenie jako ewentualny zapas.  Jeszcze tylko wymiana płynu hamulcowego , ubranie motocykl w owiewki , stelaż , oklejenie pod sakwy , pakowanie do późnych godzin wieczornych i ten zakręcony dzień  dobiega końca.

Podziękowania : 
dla  Mamy Dorotki i Gosi za opiekę nad naszymi zwierzakami podczasnaszej nieobecności
dla Sylwii i Marcina za pożyczenie namiotu
dla Stunciaka za tanie części

specjalne podziękowania : dla Dorotki za to , że była ,jest i będzie :)
                                           dla Kowala i Alberta za wspólnie przeżytą przygodę :)
           

            
                    Część 1/3 ( Alpejski raj motocyklowy i Wenecja)





Dzień 1 (Polska )

Nadszedł wreszcie ten upragniony dzień wyjazdu ;) .  Poranek to ciąg dalszy pakowania . Przy zakładaniu sakw na motocykl wychodzi jeszcze jedna usterka , której wcześniej nie dostrzegłem - prujący się pas mocujący, na którym trzyma się sakwa.  Załatwiamy ten problem prowizorycznie igłą i nicią , które od razu  wędrują do ekwipunku . Sakwy przeżyły już nie jeden wyjazd , jednego szlifa i liczę , że i tym razem nie zawiodą pomimo śladów zużycia i prowizorycznej naprawy.
Na szybkiego spisuję coś co nawet trudno nazwać planem wyjazdu i zabieram starą mapę Europy Dokładniejsze mapy pewnie trzeba będzie kupić w drodze. Reszta planu jest w głowie lub się będzie pojawiała na bieżąco ;).



Jeszce tylko fota przebiegu i spakowanej vfry i ruszamy dopiero po 12 w stronę Janek gdzie mają na nas czekać Kowal i Albert.






Po drodze wstępujemy jeszcze do Decathlonu żeby zakupić karimaty i poduszki dmuchane , których zapomnieliśmy wziąć z domu. Trzeba przyznać , że w tym roku wyjątkowo wszystko odbywa się na wariackich papierach!

Po 14 wreszcie jesteśmy pod Mc w Jankach . Przywitanie z towarzyszami podróży , szybka konsultacja odnośnie trasy i ruszamy  . Jak to mówią lepiej późno niż wcale ;)
Kierujemy się na południe drogą nr 7 na Radom , a potem na Kielce.
Już po pierwsze kilometrach "odpływam" i całe to zamieszanie i stres związane z przygotowaniami zostają gdzieś daleko w tyle. Jazda tak mnie pochłania , że zapominam zupełnie o pilnowaniu trasy , którą ustaliliśmy na wcześniejszym postoju.  Kowala również mało obchodzi gdzie jedziemy ważne , że przed siebie ;). Na szczęście Albert kontroluje sytuację .
Przemieszczamy się żwawym tempem. Turystyczna szyba z deflektorem zamontowana przed tym wyjazdem  sprawdza się znakomicie . Zdecydowanie poprawia komfort podróżowania i wyższe prędkości przelotowe przestają męczyć na dłuższych dystansach.

Ruch na drogach  spory  ale nawet to nie jest wstanie popsuć nam wyśmienitych humorów .





Czujemy już ten luz i ekscytację związaną z podróżowaniem  motocyklem , niesamowite uczucie - skutki uboczne : uśmiech na twarzy ;)

Na postoju podziwiamy gustowne spakowanie kremu przez Alberta . To się nazywa minimalizm ;)



Kierujemy się na Bielsko-Białą . Powoli robi się ciemno i trzeba poszukać pierwszego noclegu. Zerknięcie na mapę i szybka decyzja - nocleg w Szczyrku .  Kwaterę znajdujemy  w pierwszym z brzegu pensjonacie .


Zakwaterowanie i wieczorny relaks z piwkiem . Towarzystwa dotrzymuje nam  para z okolic Warszawy wypoczywająca w tym pensjonacie. Mamy wspólne tematy . Chłopak jeździ również vfrą . Cały wieczór zlatuje nam na dyskusjach motocyklowych i o naszej podróży .






Dzień 2 ( Polska - Czechy - Austria )

Wyspani  rozpoczynamy drugi dzień w doskonałych nastrojach ;)




W szczyrku ogarniamy  większe zakupy spożywcze , po  których moja torba na bak napchana jest do granic wytrzymałości , a  Babulka na swoich barkach musi dźwigać tyle co mały samochód.
Co najciekawsze niespecjalnie jej to przeszkadza , daje sobie świetnie radę z  maksymalnym obciążeniem . Może robić po 1000km dziennie , zamykać opony w winklach , jeździć po zmasakrowanych drogach i nigdy się nie skarży ;) Jedynie czasami wypić więcej sobie  lubi .

Próbujemy  w Szczyrku na szybkiego załatwić assistance na Europę ale w końcu odpuszczamy temat . Starczy już tego wczuwania się i zabezpieczania na każdą ewentualność , samo ubezpieczenie turystyczne musi wystarczyć.

Ruszamy około południa w stronę Czech.  Po drodze przełęcz Salmopolska , Wisła i Istebna .  Wreszcie górskie klimaty czyli zakręcone drogi .  Niestety jest mglisto , miejscami mokro więc nie możemy nacieszyć się w pełni urokami Beskidów.


Przed Istebną bardzo przyjemny fragment trasy z winklami  i nowym asfaltem . Myślę , że to bardzo skromna przystawka przed daniem głównym ( Alpami ) ale i tak bardzo cieszy .
Mieszkając na płaskim jak stół Mazowszu gdzie jedyne ciasne zakręty to ronda , a  drogi są proste (nie mylić z równe ;) )  jak by odmierzone od linijki , docenia się każdy winkiel.
Dopiero w górach człowiek odkrywa ile przyjemności i adrenaliny może dostarczyć jazda motocyklem .
Górskie drogi najlepiej uświadamiają i obnażają wszystkie braki umiejętności w technice jazdy . 
Dla nas , ludzi z nizin, to świetne miejsce do nauki i poprawy swoich umiejętności.



W Jasnowicach przekraczamy granicę z Czechami   .




Plan na dzisiaj jest bardzo prosty  chcemy dojechać jak najdalej żeby znaleźć się już w Austrii jak  najbliżej Alp. Szybkie ogarnięcie trasy i w drogę.




 Przebijamy się bocznymi drogami do Autostrady .  Potem lewy pas na  Autostradzie  i szybki przelot do Brna. Warto wspomnieć , że w Czechach motocykle jeżdżą za darmo i nie trzeba kupować winiet !

W trasie odkrywam nowe zastosowanie dla crashpadów  . Moje są na tyle długie , że pozwalają na swobodne oparcie i rozprostowanie nóg dając im odpocząć podczas jazdy . Polecam spróbować ;) Warunek - crashpady muszą być dosyć duże .




 Po drodze tylko krótkie postoje na tankowania i szybkie posiłki  .


Podobno człowiek jest tym co je . Cóż , może i w trasie nasz styl odżywiania jest mało wykwintny ale tych konserw z biedronki czy zupek chińskich jedzonych daleko od domu w plenerach nie zamienił bym na nic innego;)





W Brnie czeka nas nieplanowane zwiedzanie miasta. Czeskie drogi są świetne  ale akurat przez remont przejeżdżamy słabo oznakowany zjazd i z przymusu wjeżdżamy do Brna.
Miasto robi wrażenie , szczególnie infrastruktura . Świetne nowoczesne drogi ,tunele i bardzo dużo bezkolizyjnych skrzyżowań. 
Odnalezienie właściwej drogi  w tym  gąszczu zajmuje nam trochę czasu . 

Po południu docieramy do Austrii. 



Kupujemy winiety( 10 dniowa około 5 euro za motocykl)  i ruszamy dalej na południe w kierunku Wiednia.  Pierwsze co się rzuca w oczy to ład i porządek , zarówno na drogach jak i poza nimi . Znaki i ograniczenia całkiem rozsądnie umieszczone. Wszystko fajnie , pięknie i przewidywalnie aż wręcz trochę nudno.
Pilnujemy się żeby przypadkiem nie zarobić mandatu . Takie przyjemności mogą tutaj słono kosztować.





Na stacji benzynowej spotykamy Zioma na R1-ce z Polski . Sympatyczny koleś na oko koło 40stki i w dodatku twierdzi , że R1-nka to dla niego najwygodniejszy motocykl turystyczny ;) .

Za Wiedniem kierujemy się dalej na południe . Powoli się ściemnia więc zaczynamy myśleć o  noclegu.  Wreszcie zjeżdżamy z nudnej autostrady i odbijamy na zachód w  boczną drogę nr 21.
Po ciemku przemierzamy krętą urokliwą trasę prowadzącą wzdłuż rzeki. Wokół wzgórza , a przy drodze tylko  nieduże fabryki . Jedziemy tak przez dłuższy czas i zaczynam poważnie zastanawiać się  czy uda się nam znaleźć  tutaj   nocleg .  Okolica wygląda bardziej na przemysłową niż turystyczną. 

 Dojeżdżamy do miejscowości Permitz i zaczynamy od szukania pensjonatu. Nie jest to takie proste jak by się mogło wydawać ale w końcu coś znajdujemy .
Jest tylko małe ale , a może nawet duże - cena!   Prawie 50 euro za osobę w najzwyklejszej kwaterze to  zdecydowanie za dużo dla nas za samą przyjemność przespania się . Rano i tak ruszamy dalej. . Mnie i Dorotkę ta przyjemność kosztowałaby 400 zł .
Dziękujemy bardzo gospodarzowi ale za tą kasę zaleję 4 baki paliwa albo sami się zalejemy też co najmniej kilka razy ;) 
Szybka narada i decydujemy się szukać kempingu . Na szczęście jest tu taki.  Żeby tam trafić musimy trochę  pobłądzić ale wysiłek się opłaca.
Wpadamy zmęczeni tymi poszukiwaniami  na kemping późnym wieczorem . Jest późno i nie ma już nikogo z obsługi . Nie szkodzi , sami sobie radzimy ze wszystkim nawet pożyczmy krzesła z baru obok , które stoją samopas.






Przy Austriackim winku rozkładamy namioty . Potem już tylko relaks , rozmowy pod gołym niebem i zasłużony odpoczynek.







DZIEŃ 3 (Austria)

Wstaje mglisty poranek , a my razem z nim . Nie wiem czy to przez Austriackie wina czy przez niewygody noclegu  pod namiotem ale jesteśmy lekko zmarnowani .


 Na samą myśl składania namiotów i pakowania tego majdanu robi się słabo .



Mozolnie pakujemy graty z myślą żeby jak najszybciej wskoczyć na konie. Regulujemy opłatę za kemping (kilkanaście euro za namiot) i wreszcie ruszamy przed siebie. 
Pogoda dopisuje , pomimo braku słońca temperatura idealna do jazdy.



Pierwsze kilometry dają niesamowitego  kopa !, Szybko zapominamy o porannym przymuleniu. Winkle , zjazdy , podjazdy  i jeszcze raz winkle. Kawa jest zupełnie zbędna w takich okolicznościach , a na twarzach gości uśmiech :)





Perfekcyjne drogi do tego  górskie widoki to jest właśnie to!  Prawdziwa esencja jazdy motocyklem szosowym. Na krętych przełęczach jeździ tutaj więcej motocykli niż samochodów , a przydrożne bary okupują głównie motocykliści.  Nie bez powodu Alpy zwane są rajem motocyklowym.






Napaleni na winkle bardziej niż szczerbaty na suchary poczynamy sobie momentami coraz  śmielej.  Kowal idzie na pierwszy ogień i prowadzi peleton . Ja jako najwolniejszy ( wiozę  Dorotkę)  jadę za nim , a grupę zamyka Albert . W takim zgranym trójkącie potrafimy całkiem żwawo i z bananami na gębach  przemieszczać się.



Przerwy na posiłki , tankowanie i jazda głównie bocznymi drogami ma też swój minus , kilometry powoli uciekają . Specjalnie się tym nie przejmujemy . Liczy się jakość , a nie ilość ;)






W Austrii podoba nam się bardziej sensowne podejście do kwestii zawartości alkoholu we krwi kierowcy. Dozwolone 0,5 promila pozwala na swobodne wypicie piwka do obiadu bez zbędnego stresu ;) To samo dotyczy ustawienia ograniczeń prędkości na drogach . Widzę w tym wszystkim dużo więcej sensu niż w Polsce. Czasami jest obszar zabudowany i przysłowiowe 3 domy 100 metrów od drogi . U nas w kraju standardowo w takim miejscu 50 km/h i czają się chłopcy radarowcy w krzakach polując na "piratów drogowych" , a tutaj ludzkie ograniczenie do 80 km/h i Policji ani fotoradarów specjalnie nie widać .
A w górach jak to w górach , jak przed zakrętem jest ograniczenie  np. do 60 km/h to wjeżdża się z taką lub trochę większą  prędkością i jest adrenalina , a nie zastanawianie się gdzie był ten winkiel i po co to ograniczenie , z czym na co dzień można się spotkać np.u nas na Mazowszu.


W  Bruck an der Mur wjeżdżamy na drogę ekspresową kierując się na Leoben , a potem atakujemy autostradę  A9 kierując się na północny zachód na Liezen . Chcemy przyspieszyć tempo naszego przemiesczania się i trochę podgonić wolno uciekające kilometry.
Trasa przebija się przez góry robiącymi wrażenie kilku .kilometrowymi tunelami.  Dla porównania najdłuższy tunel w Polsce ma około 900 metrów i jest to tunel Wisłostrady w Warszawie.





 Około 100 kilometrów  po  drogach szybkiego ruchu zlatuje w mgnieniu oka . 
 W okolicach Liezen zjeżdżamy z Autostrady .



Poruszamy się dalej na zachód bocznymi drogami . Gdzieś po drodze błądzimy . Na postoju Kowal zostawia motocykl na światłach i odpalanie maszyny odbywa się z tak zwanego "pychu" . Udaje się i ruszamy dalej.





W trasie  pewien Pan na starym Transalpie z pasażerem  weryfikuje trochę nasze wyobrażenie o szybkiej jeździe w winklach. Jego jazda potwierdza tylko powiedzenie - "nie sprzęt lecz technika czyni z Ciebie zawodnika" . Myślę , że nie jeden motocyklista  na błyszczącym , zaawansowanym technicznie i z niezliczoną ilością koni mechanicznych sprzęcie nabawił się kompleksów przez tego Gościa.

Czas upływa szybko , a my powoli zaczynamy myśleć o noclegu . Tym razem chcemy znaleźć coś jeszcze za dnia . Z góry skreślamy tutejsze pensjonaty i stawiamy na poszukiwanie taniego kempingu.
Trochę to trwa ale udaje się znaleźć pole namiotowe przy hotelu.
Z winkiem w ręku  kończymy ten pozytywny dzień nocnymi rozmowami pod gwiazdami .




DZIEŃ 4 ( Austria - Włochy )





Kolejny dzień zaczynamy od śniadania na kempingu. Tym razem trochę lepiej wyspani mamy ambitny plan szybkiego spakowania się i ruszenia jak najszybciej w trasę .
Niestety jak to z ambitnymi planami bywa czasami są zbyt ambitne :)  Pakowanie przeciąga się w nieskończoność.





Potem robimy jeszcze szybki spóźniony serwis przy motocyklach , na który zabrakło czasu przed wyjazdem. Albert dokręca brakującą śrubę w mocowaniu zębatki tylnej ( w porę mu się przypomniało ;)  ) i naciągamy łańcuchy . 

Jak wiadomo vfry mają tylko jedną bolączkę , nieszczęsny regulator napięcia , dlatego ja sprawdzam ładowanie . Wychodzi trochę mało optymistycznie , poniżej normy . Mamy na spółkę z Albertem zapasowy regulator.  Jest tylko mały szkopuł , regulator jest dedykowany do modelu Alberta więc nie do końca pasuje do mojej Babulki . Co prawda Albert zdolny chłopak dolutował kostki tak żeby pasował do mojego motocykla ale zabrakło czasu na przetestowanie czy działa . Cóż , mam nadzieję , że nie będziemy musieli tego sprawdzać na jakimś odludziu 2 tys. km od domu.




W końcu około 12 zasiadamy wreszcie na nasze wierne rumaki i ruszamy. Wszystkie niedociągnięcia w przygotowaniu przestają mieć znaczenie , liczy się już tylko jazda.



Znajdujemy się gdzieś niedaleko znanej miejscowości  Bischofshofen , kurortu narciarskiego ze znaną skocznią , na której odbywają się zawody pucharu świata . My jednak kierujemy się na południe w stronę Grossglockner High Alpine Road , najbardziej znanej Austriackiej trasy Alpejskiej . 
Kilkadziesiąt kilometrów krętej trasy z widokami na Alpy pobudza lepiej niż mocna kawa .  Zbocza porośnięte  świerkami , wyraziste zielone łąki z wypasającym się zwierzętami , wodospady , strumienie z krystaliczną wodą i coraz wyższe szczyty gór. Jesteśmy w wysokich Taurach - najwyższej części Alp Austriackich.





Niebawem jesteśmy na miejscu. Przed nami bramki wjazdowe na Grossglockner Strasse. Cena wjazdu za motocykl to 22 euro . Drogo ale w kościach czuję , że będą to dobrze zainwestowane pieniądze . W końcu po to tu jesteśmy żeby jeździć najpiękniejszymi drogami w Europie . 
Płacimy i ruszamy drogą pnącą się w górę niezliczonymi  serpentynami , agrafkami i zakrętami w najróżniejszej konfiguracji otoczoną prężącymi się 3 tysięcznikami. 








Tą idyllę zakłócają w nieznacznym stopniu prace remontowe na pewnym odcinku trasy. Łatane są pęknięcia asfaltu dziwną i śmierdzącą białą substancją . Pierwszy raz spotykamy się z czymś takim . W zakrętach na tych białych łatach łapiemy lekkie uślizgi . Zmusza nas to do ostrożniejszej jazdy.







Na szczycie na wysokości  2407 m.n.p.m robimy  przerwę.  Podziwiamy niesamowite krajobrazy i kontemplujemy chwilę .
Może i powietrze jest tutaj trochę  rozrzedzone ale zdecydowanie łatwiej jest  oddychać pełną piersią  , patrząc z góry na otaczający świat.








Pojawiające się nagle chmury trochę ograniczają widoczność , tym samym pozbawiają nas możliwości oglądania w pełnej krasie wszystkich 3 tysięczników na czele z Grossglockner (3798m.n.p.m.) , najwyższego szczytu w Austrii .
Na parkingu stoi sporo motocykli , a niewiele aut. Oznaczenia z parkingami i strefami dla motocykli potwierdzają tylko jakie pojazdy tutaj dominują .  Austriacy reklamują swoją trasę jako " Motorcycle Heaven "  - i nie jest to tylko wyświechtany slogan reklamowy.
Wjeżdżamy na najwyżej położony "bikers point" wąską  kostkową drogą  pnącą się bardzo stromo w górę .







Na wysokości 2571 m.n.p.m. spożywamy plenerowy posiłek między chmurami.




Spotykamy Polaków , którzy wjechali na sam szczyt na rowerach ! Szacunek za kondycję i charakter . W oczy rzucają się ich umięśnione nogi . Okazuje się , że ta sympatyczna para wprawiona jest mocno w bojach , a do Austrii przyjechali na  zawody rowerowe.






Naszą miłą pogawędkę kończy szybko zmieniająca się pogoda. Chmury już całkowicie przykryły parking, temperatura spadła i zaczęło kropić.  "Bikers point" nagle opustoszał , a my opuściliśmy go jako jedni z ostatnich.

Zaczynamy zjazd zawijasami w dół . Deszczowe chmury krążą wokół szczytów , przykrywając niektóre całkowicie . Pomimo ograniczonej widoczności , trasa w dół robi wrażenie . Droga wije się malowniczo prowadząc dolinami , czasami przecinając łagodniejsze szczyty , czasami spadając serpentynami ostro w dół.




Na dole dopada  nas przelotny deszcz. Z powodu nagle załamującej się pogody odpuszczamy sobie wjazd na część trasy prowadzącą pod lodowiec i  z widokiem na Glossklockner.
Pozostaje mały niedosyt ale na pogodę niestety nie mamy wpływu.



Większa część kultowej trasy  została objechana więc nic nas już w Austri  nie trzyma.
Teraz czas na Włoskie Dolmity . Ruszamy żwawo przed siebie zostawiając spowite chmurami szczyty za sobą. 





Dłuższe przerwy wykorzystujemy najlepiej jak potrafimy (zdjęcie poniżej) ;) Siedząc na krawężniku , popijając piwko na pełnym luzie doceniamy każdą chwilę tego wyjazdu .





Gdzieś przed granicą z Włochami  dopada nas kolejny deszcz . Tym razem nie wygląda na przelotny . Niebo spowite chmurami po horyzont nie wróży niczego dobrego.
Do granicy docieramy późnym popołudniem . Pomimo kapryśnej pogody humory nam dopisują . Kolejny  kraj i nieznane miejsca przed nami .



Italia wita nas deszczem , który z każdym kilometrem nasila się. Zakładamy przeciwdeszczówki i ruszamy dalej.







Powoli robi się późno i zaczynamy rozglądać się za noclegiem.
Kilkadziesiąt kilometrów od granicy znajdujemy przydrożny kemping . 



Jesteśmy u makaroniarzy więc pierwsze co przychodzi do głowy to zjeść gdzieś dobrą Włoską pizzę.
Najbliższe miasteczko kilka kilometrów wstecz. Szybka decyzja i po rozbiciu namiotów wsiadamy ponownie na maszyny . Kapryśna aura nie jest w stanie nas zniechęcić.
Jazda po ciemku w deszczu  remontowaną nieznaną drogą dostarcza trochę adrenaliny .  

W miasteczku w poszukiwaniu polecanej przez miejscowych pizzerii błądzimy dobre pół godziny.  Tubylcy  mają nas chyba  dosyć po tym jak przelatujemy wąskimi uliczkami robiąc sporo hałasu i wjeżdżamy na deptak z zakazem ruchu.
W końcu kończymy w sympatycznej pizzerii , którą sami wypatrzyliśmy.
  
Klimat w lokalu i jedzenie zachwycają nas.  Miło spędzamy  wieczór najadając się wyśmienitą pizzą  do syta i popijając piwkiem.   Najbardziej zauroczona jest Dorotka . Włoski język łechta jej bębenki kojąco . Miła odmiana od twardego i nieprzyjemnego niemieckiego . Choć trzeba przyznać , że jesteśmy na tyle blisko granicy z Austrią  , że większość ludzi tutaj używa obu tych języków. Nawet niektóre nazwy  miejscowości mają Niemieckie brzmienie.

Niestety do pewnych rzeczy trzeba  przywyknąć.  Wieczorem nie ma tutaj  żadnego otwartego sklepu spożywczego.  W Polsce to prawie nie do pomyślenia.  Zostaje nam jedynie możliwość zrobienia zakupów na stacji benzynowej .
Ciekawe , że za cenę piwa 0,3 l w puszce kupionego tutaj na stacji  można by kupić np. w Rumunii prawie 5 litrów piwa w plastikowej butelce. Co kraj to obyczaj . Nam jednak Rumuńskie obyczaje bardziej się podobają w tej kwestii.

Nocne motocyklowe pogawędki i grzecznie idziemy spać po emocjonującym dniu.







DZIEŃ 5 ( Włochy )



Wstaje  rześki poranek .  Pogoda jak i nasze nastroje dopisują.  Nawet pakowanie naszych "domów" nie jest w stanie zmącić tej radości . 



Może poza Kowalem , który  z rana jest nie do życia . Przynajmniej do momentu kiedy wsiądzie na motocykl . Wtedy odżywa i mógłby jeździć bez przerwy do wieczora.


Pole namiotowe kosztowało standardowo w tych rejonach  kilkanaście euro za namiot ale trzeba przyznać , że ma wysoki standard.   W toaletach i pod prysznicami czysto jak w hotelu.

W przerwie od pakowania ucinam krótką pogawędkę z Niemieckim motocyklistą  . Co ciekawe przyjechał kamperem z rodziną ( żona , dzieci ) ale zabrał również motocykl ;) Na wzmiankę o jeździe po tutejszych drogach motocyklem natychmiastowo pojawia się uśmiech na jego twarzy i kciuk w wymownym geście dziarsko wędruje do góry ;) 

Głodni wrażeń ruszamy w końcu na zachód . Cel na dzisiaj to wjechanie na Przełęcz Stelvio .  Jest to najwyższa przejezdna przełęcz we Włoskich Alpach i jedna z piękniejszych dróg w Europie .
Poranne mgły powoli opadają i momentami z za chmur zaczyna przebijać się słońce. Warunki do jazdy z każdym kilometrem są coraz lepsze. Nie chcąc odbierać sobie  przyjemności , a przy tym oszczędzając kilka euro  decydujemy , że pojedziemy bocznymi drogami wzdłuż Autostrady. Kierujemy się na południowy zachód w stronę Bolzano.





Ta decyzja okazuje się strzałem w dziesiątkę. Drogi piękne , kręte ,  z ciekawymi widokami nie pozwalają aby banan z gęby zniknął. 
Albert prowadzi momentami dosyć bezkompromisowo  .
Szybsza jazda po krętych  drogach  we dwoje nie jest taka prosta i na pewno kosztuje dużo więcej wysiłku od nas dwojga niż solo.  Gorsze prowadzenie i hamowanie obciążonego motocykla , większa ilość pracy fizycznej dla kierowcy i pasażera i przede wszystkim sporo większe obciążenia psychiczne  nie pozwalają  na zbyt długą i beztroską  jazdę po winklach w tempie chłopaków.
Co jakiś czas odłączamy się od nich i jadąc spokojnym tempem podziwiamy urokliwą okolicę .
Naszą uwagę przykuwają  nieduże zamki wybudowane na skałach tuż przy drodze .



Za Bolzano odbijamy na Północny zachód w stronę miejscowości Merano , a za Merano obieramy kierunek zachodni .

Po drodze próbujemy kupić  prowiant , niestety bezskutecznie.  W godzinach  popołudniowych Włosi mają swoją siestę i wszystkie sklepy są zamknięte.
Ciekawy to kraj , ludzie żyją tu trochę inaczej niż w zabieganej Polsce.



W oddali zaczyna być widać coraz wyższe ośnieżone Alpejskie  szczyty .  Jesteśmy coraz bliżej przełęczy Stelvio.  Wjeżdżamy na drogę prowadzącą na przełęcz od strony północnej.

Jedziemy spokojnie przez małe miasteczko . Albert prowadzi , Kowal drugi , a ja na końcu zamykam grupę. Dojeżdżamy do skrzyżowania .  Albert zaczyna hamowanie żeby ustąpić pierwszeństwa samochodom poruszającym się poprzeczną drogą.  Ja również zwalniam i ze zdziwieniem obserwuje jadącego przede mną Kowala . Głowę ma odwróconą trochę w bok i jedzie wprost w Alberta , jak by nie dostrzegł , że tamten hamuje przed skrzyżowaniem.  . Nagle Kowal orientuje się w całej tej sytuacji , łapie mocno za heble przy okazji odbijając trochę w lewo żeby nie zahaczyć o Alberta.  Wszystko dzieje się już teraz bardzo szybko . Udaje mu się wyhamować ale motocykl trochę  przychylony nie daje się utrzymać i wali z impetem o ziemię !
Niestety grawitacja jest bezwzględna , a dodatkowo na niekorzyść zadziałało duże obciążenie motocykla ładunkiem.  Przez to siła z jaką vfra wita się z asfaltem jest całkiem spora .
.



Szybko pomagamy podnieść maszynę i oglądamy straty . Najbardziej ucierpiała  klamka sprzęgła  , która jest wygięta do granic możliwości i może utrudniać jazdę .  



Robimy postój tuż za miasteczkiem i próbujemy wyprostować klamkę . Prawie się udaje . Niestety jak to było kiedyś w reklamie pewnego piwa " prawie robi wielką różnicę ".  Klamka pęka ! 
W dodatku pęka dosyć niefortunnie . Zostaje jej mniej niż połowa i teraz obsługa sprzęgła nie będzie lekka , łatwa ani przyjemna . Szczęście w nieszczęściu , że to nie klamka hamulca .


Kowal trochę wkurzony jedzie do miasta po papierosy . My w tym czasie podziwiamy okolicę i dziwne" muzeum" przy drodze .  Przy okazji poznajemy sympatycznego Włocha , właściciela "muzeum" , który wyłudza od nas 1 euro za zrobione zdjęcia jego przybytku .








Po krótkiej przerwie ruszamy dalej. Wąska droga zaczyna powoli wspinać się w górę .  Z każdym pokonanym zakrętem zbliżamy się do muskularnych , ośnieżonych szczytów .





Po drodze wymijamy grupki motocyklistów i mnóstwo samochodów sportowych . Ferrari . Lamborghini , Porsche  zjeżdżają z trasy grupkami jeden za drugim z naklejonymi numerami.  Najprawdopodobniej odbywał się dzisiaj zlot  sportowych aut.
Miło rzucić okiem na te drogie zabawki ale przed nami dużo ciekawsze widoki stworzone przez naturę.

Wspinamy się powoli ciasnymi serpentynami do góry. Na zboczach i przy drodze coraz mniej drzew . Droga wąska , zakręt goni zakręt , a widoki zaczynają zapierać dech w piersiach . Już dawno wszyscy zapomnieliśmy o glebie Kowala i cieszymy się tym co nas otacza.  Co jakiś czas zatrzymujemy się i uwieczniamy na zdjęciach te cuda natury.












Od czasu do czasu wyprzedzamy śmiałków na rowerach , którzy próbują zmierzyć się z tym piekielnie trudnym podjazdem , słynnym jako najwyższy punkt prestiżowego kolarskiego wyścigu Giro d'Italia.

Po drodze udaje się nam upolować obiektywem aparatu zwierzaka , który jest wizytówką  Alp , Świstaka. Pierwszy raz w życiu widzimy tego sympatycznego futrzaka.






Pokonujemy niezliczoną ilość agrafek ( nawroty o 180 stopni) , które są tak ciasne i strome , że trzeba je przejeżdżać na pierwszym biegu.  Droga jest niesamowita !  Dziarsko wspina się po stromym zboczu na sam szczyt przełęczy.  Znajduje się tutaj 48 ponumerowanych serpentyn , a 24 km podjazdu od strony północnej o średnim nachyleniu 7,4% , którym właśnie wjeżdżamy , daje rzadko spotykane przewyższenie trasy 1800 m!    I te widoki !  Góry w pełnej gamie barw na tle błękitnego nieba i bezkresne przestrzenie .




Docieramy na sam szczyt . Jesteśmy na dachu Europy na wysokości 2758  m.n.p.m.  Trudno opisać słowami ile pozytywnych emocji dostarczył nam wjazd tą trasą . Śmiało mogę powiedzieć , że przerosła nasze oczekiwania . Nie bez powodu w 2007 roku Jeremy Clarkson z "Top Gear" określił tą drogę jako najlepszą na świecie do jazdy.







Z góry podziwiamy pokręconą  do granic możliwości trasę i otaczające ją 3 tysięczniki .





Po krótkiej przerwie ruszamy dalej tym razem w dół . Czeka nas  ponad 15 km stromego , krętego zjazdu po którym znajdziemy się 1500 metrów  niżej .




Najpierw jednak postanawiamy nasycić swoje żołądki i zjeść plenerowy posiłek w tych niezwykłych okolicznościach przyrody.
Siedzimy swobodnie  na trawie , jemy konserwy , popijamy piwem mając widoki jakich nie zapewni żadna knajpa. W koło  cisza , spokój czasami przerywana rykiem silników przejeżdżających w oddali motocykli  . Do tego świadomość , że za chwilę wsiądziemy na maszyny i pojedziemy tam gdzie nas oczy poniosą .
Wolność , słowo , które ma tyle znaczeń , które dla każdego człowieka oznacza coś innego , dla mnie idealnie wpisuje się w te okoliczności.







Zaczynamy zjazd w dół przełęczy w kierunku miejscowości Bormio.





Po drodze przejeżdżamy przez nieduże tunele.
Przed jednym z tuneli próbując podgonić za chłopakami wyprzedzam samochód . Wszystko wydaje się zupełnie pod kontrolą do momentu kiedy wjeżdżam do ciemnego tunelu.
W środku całkowite zaskoczenie !  Przestrzeń nagle zawęża się tak mocno , że jestem zmuszony do mocnego hamowania. W tunelu jest mokro więc tym bardziej natychmiastowo podnosi mi się poziom adrenaliny.
Tunel jest strasznie  wąski. .  Żeby wyminąć samochód musimy zwolnić do minimalnej prędkości , a auto zatrzymuje się w miejscu żeby było bezpieczniej . Mieścimy się prawie na styk.  Niecodzienna sytuacja .
Dwa nawet wąskie auta nie mają szans zmieścić się w tym tunelu .






Dojeżdżamy do Bormio.  Krążymy po miasteczku w poszukiwaniu serwisu lub sklepu motocyklowego z nadzieją na znalezienia zamiennika klamki do vfry Kowala , niestety bezskutecznie.  Niektóre uliczki są tu tak wąskie i strome jak na przełęczy.
Jeszcze tylko smutny obowiązek tankowania ( benzyna we Włoszech kosztuje około 8 zł) i obieramy kierunek na południowy zachód.


Po drodze znowu  tunele jeden za drugim  ale tym razem szerokie i dobrze oświetlone.





Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zaczynamy poszukiwania noclegu.  W miejscowości Tirano , leżącej tuż przy granicy ze Szwajcarią znajdujemy pole dla Kamperów.
Na bramie widnieje znak z przekreślonym namiotem , a pod nim jakiś napis po Włosku .
Cóż , w tym przypadku niewiedza okazuje się błogosławieństwem.
Jest już późno i nie zamierzamy tracić więcej czasu na poszukiwania noclegu.
Kamperowcy rzucają dziwne spojrzenia w naszym kierunku ale nikt głośno nie protestuje .
Rozbijamy namioty , otwieramy wina i przeżywamy ten dzień pełen wrażeń.



Przy okazji pomagamy Kowalowi naprawić klamkę .
 I tak oto za pomącą wyprofilowanego śledzia od namiotu , kleju i taśmy naprawczej powstaje nowa klamka sprzęgła ;) Potrzeba matką wynalazków.



Ustawiamy budziki na 7 rano , godzinę wręcz nieprzyzwoitą do wstawania będąc na urlopie.
Nawet Kowal , który wybitnie nie jest rannym ptaszkiem  nie protestuje . Myśl , że jutro znowu czeka nas podobna jazda do dzisiejszej daje kopa energii i takie drobiazgi jak wczesne wstawanie mało się liczą w tym momencie.



Przy mapie układamy wstępny plan działania na kolejny dzień
Dopijamy wina i zasypiamy jak niemowlaki.




DZIEŃ 6  ( Włochy - Szwajcaria - Włochy )

Pobudka przed 7 rano ! .
Pierwsze promienie Słońca  dopiero   nieśmiało przebłyskują  z za górskich szczytów.



Wyjątkowo tym razem pakowanie idzie całkiem sprawnie.   Nakręceni po wczorajszym dniu spieszymy się żeby jak najszybciej wsiąść na motocykle   i znaleźć się na górskich przełęczach.
Odpuszczamy sobie nawet śniadanie . Postanawiamy , że zjemy w plenerze w jakimś ciekawym miejscu .


Poranek umila nam komiczna trójka zwierzaków.  Osioł , owca i koza na jednym podwórku obok kempingu tworzą zabawne trio.



Wyjeżdżamy z kempingu zdecydowanie przed godziną dziewiątą. Godny odnotowania wynik , do tej pory ciężko było zebrać się nam do godziny 11.

Opuszczamy pole dla kamperów  , które nic nas nie kosztowało  i kierujemy się w stronę Szwajcarii .

Śniadanie spożywamy nad krystalicznie czystym jeziorem w Alpach Szwajcarskich.






Patrząc na mapę ustalamy trasę , krótką ale intensywną , przebiegającą przez kilka przełęczy Włosko-Szwajcarskich .  Kierujemy się na Sankt Moritz , a potem odbijamy w stronę znanej turystycznej miejscowości Livigno .
Po drodze zaliczamy  przełęcze , na których kilkukrotnie wspinamy się na wysokość powyżej 2000 m.n.p.m. 

Przełęcz  Forcola  2315 m.n.p.m. 



Przełęcz  Forcola  2315 m.n.p.m. 







Pogoda dopisuje . Na niebie trudno znaleźć nawet jedną chmurkę . Widoki porażają!  Drogi  kręte , równe i wymagające . Jesteśmy w swoim żywiole ;)

Przełęcz Foscagno 2291 m.n.p.m.

Przełęcz Foscagno 2291 m.n.p.m.








Na szczycie jednej z przełęczy pogranicznicy mają pretensje do Alberta z powodu włączonej kamery.





 Najlepsze spotyka nas na sam koniec Alpejskiej pętli . Droga prowadząca na Przełęcz Gavia   to istny majstersztyk . Wąska , dzika , ze wszystkimi możliwymi konfiguracjami zakrętów  i do tego mało uczęszczana.
Albert z Kowalem pokonują  podjazd   w ekspresowym  tempie . Ja z Dorotką dojeżdżamy na szczyt parę chwil po nich.  Chłopaki stoją  jeszcze podjarani jak nastolatki na pierwszej randce , a adrenalina wylewa im się prawie uszami ;)
Kowal krótko i dosadnie podsumowuje tempo prowadzącego Alberta " łoooł ,  za******ś  jak byś znał tą drogę na pamięć " ;)

Przełęcz Gavia 2621 m.n.p.m







 Gdy już myślimy , że nic nie może nas zaskoczyć zjazd w dół sprawia , że szczękę ponownie trzeba zbierać z ziemi .










Miejscami od przepaści dzieli nas tylko wąski pas pobocza , nie ma barier , a jezdnia szerokością bardziej przypomina drogę dla rowerów  . Wjeżdżając w niektóre  ślepe zakręty  przechodzi przez głowę tylko jedna myśl , bardzo podobna do tekstu pewnej piosenki  - "   co z nami będzie jak spotkamy się na zakręcie " . Na szczęście nie jest nam dane spotkać żadnego pojazdu pędzącego z naprzeciwka , który mógłby nas zepchnąć w kilkusetmetrową otchłań obok drogi.
Przy tak małej prędkości mój organizm jeszcze nigdy w życiu nie wytworzył tyle adrenaliny co na tym zjeździe.
Ruch na tej przełęczy jest bardzo skromny i całe szczęście ! W innym przypadku co jakiś czas trzeba by zbierać ludzi z dna przepaści.








Po zjechaniu z przełęczy  ustalamy na szybko dalszą trasę.  Nasyceni jazdą po Alpach myślimy już powoli o obraniu południowo- wschodniego kierunku w stronę Adriatyku.  Dorotka mocno lobbuje pomysł odwiedzenia Wenecji. W sumie dlaczego nie ! W końcu i tak mamy po drodze na Bałkany.  Decyzja zapadła kierujemy się w stronę Wenecji , a co dalej to już wyjdzie w praniu. 

Po drodze przejeżdżamy już trochę niższe przełęcze m.in. Passo del Tonale 1884 m.n.p.m.  Widoki już nie rzucają na kolana ale zabawa jest cały czas przednia. 




Momentami trochę nas ponosi , za dużo adrenaliny za mało rozsądku. .  W efekcie Albert wpadając do tunelu , w którym jest ciasny winkiel wyjeżdża niekontrolowanie na przeciwny pas . Fart , że akurat samochody jadące z naprzeciwka nie nadjechały 2 sekundy wcześniej . Mogło być nieciekawie. 
Dalej ciśniemy dosyć beztrosko . Drugi identyczny  tunel z identycznym winklem i ponownie deja vu ! Fuck! 
Alberta znowu zaskakuje winkiel . Hamuje i zaczyna wynosić go na zewnątrz prosto pod nadjeżdżający samochód ! Jakoś daje radę ogarnąć tą sytuację i wymija się z autem na styk ale nawet mi jadąc za nim zrobiło się gorąco. Chyba potrzebujemy kubła zimnej wody na głowę żeby schłodzić emocje.  Fart raczej nie może trwać wiecznie. 



Na sam koniec tej niesamowitej krętej drogi , która aż błaga o szybkie przekładanie motocykla z zakrętu w zakręt  i ja popełniam błąd . Za mocno ścinam lewy ślepy zakręt , a z naprzeciwka jedzie akurat auto. Szybka poprawka toru jazdy i ponowne złożenie babulki ratuje mnie przed wjazdem w zewnętrzne barierki . Potem jeszcze szybkie przełożenie motocykla do prawego ciasnego winkla i udaje się wyjść z opresji. 
I to jest właśnie ten kubeł zimnej wody dla mnie . Dodatkowo kuksaniec w nerki od Dorotki i momentalnie zwalniam tempo jazdy.  

Chwilę potem wjeżdżamy na drogę szybkiego ruchu i pokusa szybkiej jazdy w winklach odchodzi w zapomnienie. 




Jedziemy cały czas na południe . Mijamy Trento , a potem kierujemy się na Padowę.  Górskie krajobrazy powoli ustępują nijakim nizinom . Temperatura zaczyna drastycznie wzrastać. Upał i miejscami korki zaczynają dokuczać . To już nie ta sama jazda co w Alpach.  Tutaj momentami można poczuć się jak w Warszawie w godzinach szczytu w upalny dzień. 

Włoskie zwyczaje odnośnie godzin pracy są dla nas  irytujące. Tym razem tracimy mnóstwo czasu na poszukiwanie restauracji żeby zjeść zasłużony obiad po intensywnym dniu. Wszystkie knajpy otwierają tutaj dopiero po 18 .  Najbardziej rozbawia nas lokal , w którym już się rozgościliśmy , wzięliśmy karty do ręki , soki żołądkowe już zaczęły  przygotowania do trawienia , a tu nagle przychodzi Pani i informuje nas , że kucharz przyjdzie dopiero za godzinę ! Nasze miny bezcenne ;) Co jest z tymi Włochami ? Cóż , żyć tutaj jest pewnie przyjemnie , w kółko tylko siesty , przerwy i luźne podejście do pracy ale dla nas wygłodniałych turystów jest lekko frustrujące. 

W końcu ogarniamy knajpę przy głównej trasie i wreszcie mamy okazje coś zjeść. Mało ważne , że trochę naciągają nas na rachunku doliczając kasę za obsługę , serwis i Bóg wie za co jeszcze . Jedzenie średnie ale najważniejsze , że głód zaspokojony.

Późnym wieczorem docieramy w pobliże Wenecji.   Wjeżdżamy na pierwszy napotkany kemping przy trasie i załatwiamy nocleg.  Miły Pan w recepcji nawet schodzi nam trochę z ceny i płacimy kilkanaście Euro zamiast 20 za namiot. 


Szybko rozbijamy namioty  i łapiemy się za Włoskie wina  ;)  
Jak to podsumował Albert " na wakacjach pije się codziennie "  . Taka już nasza Polska natura . Oczywiście  z jakimś umiarem . Najważniejsza dla nas jest podróż , a nie alkocholizowanie się  . Na drugi dzień trzeba być w formie do jazdy ;)

Nakręceni pozytywnie wygłupiamy się do późnych godzin nocnych. Ja popisuję się talentem i niechcący wyginam Albertowi korkociąg w jego szwajcarskim scyzoryku . Potem siadam na jego materacu i po jakimś  czasie schodzi powietrze . 
Dostaje dożywotni zakaz używania Alberta rzeczy ;) 

Idziemy spać dobrze znieczuleni . Najbardziej popłynął Albert , który olał rozkładanie namiotu i kładzie się spać tylko na materacu pod gwiazdami . 


Dzień 7 ( Wenecja - Słowenia) 

Wstaje kolejny dzień . Od rana jest wesoło ;)  Rozbawia nas Albert , który wstaje połamany po nocy na materacu bez powietrza .  Komicznie to wygląda . Dobrze , że chłopak zażył wczoraj wystarczające ilości środków znieczulających ;) 






Wstępny plan na dzisiaj to zwiedzić Wenecję , a potem ruszyć dalej na południe w stronę Bałkańskiego wybrzeża. 
Z każdą godziną słońce zaczyna coraz mocniej grzać. Zapowiada się upalny dzień.  
Postanawiamy zostawić wszystkie bagaże w namiotach . Zupełnie po cywilnemu bez ubrań motocyklowych , ruszamy w stronę Wenecji.. 



Dojeżdżamy spokojnym tempem do Wenecji . Wjeżdżamy jak najbliżej centrum i zostawiamy motocykle na płatnym parkingu. 
Zaczynamy spacer po tym niezwykłym mieście.  . Miasto robi niesamowite wrażenie.  Wszędzie kanały , mosty , wąskie uliczki , budynki o ciekawej architekturze, sklepy z maskami i pełno turystów z całego świata. 
Miasto założone w 452 roku jest położone na licznych bagnistych wyspach Adriatyku . Ze względu na swą wyjątkowość w skali światowej znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. 




















Wenecka moda , nie wiadomo tylko czy męska czy damska. Chyba jednak nie jesteśmy na czasie , może za mało oglądamy Tvn Style lub za rzadko zaglądamy na Pudelka .



Plac Św. Marka to centralne miejsce najstarszej części Wenecji.










Gondolierzy z prawdziwym kunsztem sterują swoimi gondolami .







Po dwugodzinnym przyjemnym spacerze myślimy już o powrocie do motocykli.  Powrót nie jest wcale taki prosty . W tym gąszczu ciasnych uliczek i kanałów odnalezienie drogi powrotnej przysparza nam sporo problemów. Ratujemy się zdjęciem mapy zrobionym przypadkowym turystom. 




Przez to błądzenie mamy okazję poznać dokładnie większą część miasta.  W końcu docieramy do parkingu . Słono płacimy za postój i opuszczamy Wenecję.


Szybkie spakowanie namiotów , ubranie się w ciuchy motocyklowe i ruszamy około godziny 15 wzdłuż Adriatyckiego wybrzeża w stronę Słowenii.

Gdzieś przed Triestem  mamy okazję obejrzeć zachód Słońca nad Adriatykiem.  Stojąc na wysokim klifie mamy doskonały widok na panoramę Zatoki Weneckiej i podziwiamy  znikające za horyzontem słońce.







  Dojeżdżamy do Triestu - portowego miasta w północno- wschodnch Włoszech .  Miasto żyje wieczorową porą . Czuć w powietrzu imprezowy klimat jak przystało na nadmorską miejscowość.
Na ulicach duży ruch i niestety wiążące się z tym korki .  Przeciskamy się mozolnie do przodu. Sakwy boczne trochę utrudniają sprawę ale nie na tyle , żeby nie próbować przeciskać się między autami.


Jeździ tutaj bardzo dużo motocykli i skuterów. Wszyscy mocno atakują wolne przestrzenie między samochodami.
Po drodze mijamy dwa wypadki . Pierwszy niestety z udziałem motocyklisty.





Tuż za Triestem przekraczamy Słoweńską granicę .


Jest późno więc zaczynamy rozglądanie się za noclegiem.  Lądujemy w końcu na przydrożnym kempingu przed miejscowością Izola .
Jest weekend i właściciel z trudem znajduje nam wolne miejsca.

Po rozpakowaniu idziemy na kempingową imprezę przy barze. Ludzie są tutaj bardzo serdeczni więc nie ma problemu z integracją  .  Bardzo pozytywnie reagują na nasze Polskie pochodzenie.
Klimat jest świetny . Wieczór upływa na piciu za przyjaźń Polsko - Słoweńską i tańcach .
Jeden ze Słoweńców , z którymi raczymy się  tutejszymi trunkami ma na imię Marian ;) Czujemy się jak między swoimi .








Wczoraj jeździliśmi  jeszcze z bananami na gębach  po Alpach Szwajcarskich i Włoskich , dzisiaj zwiedziliśmy Wenecję , a teraz bawimy się na przypadkowym kempingu Słoweńskim ;)
To jest właśnie swoboda życia jakiej można doświadczyć w podróży  .  Niezaplanowane chwile smakują zdecydowanie najlepiej.


c.d.n.
część 2 http://hulitmotofree.blogspot.com/2013/02/motowyprawa-2012-czesc-2.html

część 3

http://hulitmotofree.blogspot.com/2013/03/motowyprawa-2012-czesc-3.html























                                                                                                                                                                                   

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz