Archiwum bloga

czwartek, 28 lutego 2013

MOTOWYPRAWA 2012 część 2

MATOWYPRAWA 2012 

(Polska - Czechy- Austria - Włochy - Szwajcaria - Słowenia - Chorwacja - Bośnia - Czarnogóra  - Albania - Grecja - Turcja - Bułgaria - Rumunia - Węgry - Słowacja - Polska )
21 dni - 7360 km






Część 2/3 (Bałkańska przygoda )







Dzień 8 ( Słowenia - Chorwacja ) 



Pobudka w ten ciężki poranek po wczorajszej nocy nie jest łatwa.
Kowal z Albertem walczyli do późna ze Słoweńską ekipą godnie reprezentując Polskie barwy w naszym narodowym sporcie czyli piciu alkoholu.
Teraz na pewno żaden Słoweniec nie powie , że Polacy mają słabe głowy ;)
Chwała im za to ale teraz muszą swoje wycierpieć . Kowala nawet nie budzimy .  Dajemy mu czas wyspać się i dojść do siebie. Podobno tak dobrze popłynął , że część nocy przespał na swojej wiernej kochance czyli vfrze ;)

Rano okazuje się , że kemping jest położony nad samym morzem . Kąpiel w Adriatyku i prysznice pozwalają na powrót do życia po ciężkiej nocy.

Nie wiem dlaczego ale Słoweńcy darzą nas sporą sympatią . W rozmowach z nimi często przewijała się postać naszego Papieża Jana Pawła 2 . Może dlatego mają sentyment do naszego narodu.  Sąsiad z kempingu po tym jak dowiedział się , że jesteśmy Polakami przychodzi do nas z ciastkami i  częstuje  nas swoimi specjałami.   Słoweńcy  to wyjątkowo serdeczni ludzie , dobrze będziemy ich wspominać;)






Pogodna idealna do plażowania . Skwar zaczyna powoli lać się z nieba.  My jednak zaczynamy  pakowanie. Potrzeba ruszenia dalej w trasę i znalezienia się w nowych nieznanych miejscach pcha nas cały czas do przodu i jest dużo silniejsza od pokusy wylegiwania się nad morzem. Na pewno będzie jeszcze okazja poplażować dłużej w ciekawszych miejscach.



Ruszamy około południa . Obieramy kurs na południe wzdłuż wybrzeża w stronę Chorwacji.




Słowenia posiada zaledwie kilkadziesiąt kilometrów swojego wybrzeża dlatego dosyć szybko naszym oczom ukazuje się Chorwacka granica.





Ruszamy na południowy zachód w stronę Rijeki . Chwilowo oddalamy się od wybrzeża i przecinamy półwysep Istra.  Drogi w Chorwacji są bardzo dobre jakościowo.   Jedyny minus to opłaty na główniejszych arteriach.




Największą  jednak niespodzianką okazują się stacje benzynowe , a raczej ich brak.  Przy głównej trasie przez około 100 km nie ma ani jednej . Podnosi mi ta sytuacja delikatnie ciśnienie . Ostatnie tankowanie było  ponad 250 km wcześniej , a to oznacza , że w baku Babulki zostały już prawie same opary.  Staram się jechać w miarę ekonomicznie czyli bardzo płynnie i nie przekraczać 120 km/h   żeby na jak najdłużej starczyło paliwa.
W samą porę pojawia się stacja benzynowa i ratuje sytuacje . Przejechane prawie 300 km od ostatniego tankowania oznacza całkowitą pustkę w baku. Za daleko już byśmy nie ujechali .



W Rijece robimy przerwę na zakupy i piknik na chodniku pod marketem.  W  naszych umysłach króluje totalny luz . Żyjemy tylko bieżącą chwilą . Uzależniające uczucie nie mniej od adrenaliny.





Za Rijeką  kierujemy się na południe wzdłuż wybrzeża Adriatyku.  W jednym miejscu droga zawraca odbijając z wysokiego klifu tworząc niesamowitą serpentynę na wysokich filarach z widokiem na Adriatyckie wybrzeże. 





Jedziemy  Magistralą Adriatycką , najbardziej znaną Chorwacką trasą widokową . Malownicza trasa , wijąca się wzdłuż linii brzegowej Adriatyku jest jedną z ciekawszych dróg w Europie. 



Radochę z jazdy psuje nam długi zator częściowo spowodowany wypadkiem.  Jest Niedziela i pewnie wielu turystów wraca do domów po urlopie lub weekendzie. 








Za miejscowością  Cirkvennica  zaczynamy poszukiwania noclegu . Tym razem nastawiamy się na kwaterę , namioty na razie idą w odstawkę.  




Znajdujemy 2 pokoje z aneksem kuchennym w rozsądnej cenie i zaczynamy zasłużony relaks  . 



Tym razem gwiazdą wieczoru zostaje Dorotka ;) Wyluzowała na maksa moja Pani . Chorwackie wina mają jednak moc ;)




Dzień 9 (Chorwacja , Jez. Plitwickie )

Wstajemy porządnie wyspani i wypoczęci . Po 5 noclegach w namiocie pod rząd należało się nam wreszcie trochę luksusu. 
Poranny spacerek po miasteczku żeby rozprostować trochę kości i poczuć nadmorski klimat.  Przy okazji niezbędne zakupy i powoli zaczynamy przygotowania do ruszenia w dalszą trasę .








Na dzisiaj mamy konkretny plan . Chcemy obejrzeć  Jeziora Plitwickie . 

Ruszamy początkowo na południe wzdłuż wybrzeża . W Senj odbijamy na wschód w stronę Plitvic. 









Upał  daje się we znaki . Często uzupełniamy płyny . Czasami szkoda czasu na zbędne czynności takie jak zdejmowanie kasku jak opony stygną . 





Kilometry  uciekają i powoli oddalamy się od wybrzeża . Przyjemna trasa prowadzi nas w głąb lądu .
Przecinamy górzyste tereny , przechodzące z czasem w niziny . Na drogach ruch znikomy.  Jesteśmy tylko my , droga i wiatr na klacie  .


Spotyka nas jednak dosyć nietypowa sytuacja urozmaicając trochę tą spokojną jazdę.
Wielki ptak przypominający jastrzębia o mało co nie zdejmuje Dorotki z motocykla.  Przelatuje tuż nad naszymi głowami zmuszając nas do uchylenia się przed nim . W dodatku cała akcja ma miejsce w momencie kiedy Dorotka wstawała aby rozprostować nogi.  Dobry refleks ratuje ją przed kłopotami . Nasza prędkość około 100 km/h + prędkość i masa dużego ptaka mogły oznaczać mega kłopoty .
Swoją drogą ptaszysko chyba trochę poniosła fantazja , hasającego zająca to my raczej nie przypominamy.




Do Plitwic docieramy wczesnym popołudniem . Zostawiamy maszyny z tobołami na parkingu . Sami zabieramy tylko kaski i niezbędne rzeczy takie jak dokumenty i ruszamy pieszo na zwiedzanie Chorwackiego Parku Narodowego Jeziora Plitwickie.



Kupujemy dosyć drogie bilety ( około 60 zł za osobę) poza Albertem , który już tu kiedyś był i woli inaczej zainwestować te pieniądze . W sumie jak sobie pomyślę , że ta kasa w moim i Dorotki przypadku to bak paliwa i 300 km radości  to również mam dylematy ;)
 Tym bardziej , że początkowo jesteśmy trochę zawiedzeni . Widząc tylko jezioro z krystalicznie czystą wodą zastanawiamy się za co zapłaciliśmy  .  Pierwsza myśl przelatuje przez głowę " po co marnujemy tu czas zamiast cisnąć po winklach przed siebie "



Dopiero jak zabiera nas tramwaj wodny , zostawia na drugim brzegu zaczynamy wędrówkę pokręconymi dróżkami wśród wodospadów i  małych jezior doceniamy niezwykłość tego miejsca.
















Oczarowani jesteśmy tym co ma do zaoferowania natura w tym miejscu. Jednak warto było kupić  bilety i poświęcić czas na zwiedzanie .


Jeziora Plitwickie to system połączonych ze sobą wodospadami i kaskadami  16 jezior krasowych.  Znajdują się na liście światowego dziedzictwa przyrodniczego UNESCO.

Spotykamy Polskich turystów. Jest wśród nich motocyklista . Od razu wpadamy w gadkę o naszej podróży.  Chłopak zarzeka się , że następnym razem również musi gdzieś dalej ruszyć na motocyklu . Teraz jest autem z rodziną i zwiedzają Chorwację.  Polecają nam odwiedzić duży wodospad na jeziorach Plitwickich. Szybko chwytamy ten pomysł .
Zostawiamy Albertowi wszystkie toboły i ostatnim tramwajem wodnym ruszamy w interesującym nas kierunku.

Droga pod wodospad okazuje się długa i wyczerpująca  . Zaczynamy już  trochę kląć pod nosem .  Pieszo musimy pokonać dosyć długi dystans , wędrując po masywach skalnych otaczających jeziora.  Na szczęście widoki rekompensują wszystko.












Powrót to dalsza część ciężkiego marszu pod górę w butach motocyklowych . Ratuje nas kolejka wożąca turystów . Udaje nam się zdążyć na ostatni kurs . Wracamy do Alberta już po ciemku . Zeszło nam się kilka ładnych godzin na zwiedzanie .
Wracamy trochę umordowani do motocykli . Jest  późno i ciemno . Parking całkowicie opustoszał ale nasze rumaki dzielnie stoją i czekają na swoich jeźdźców . Od razu siły  wracają na ten widok ;)
Na szybko obmyślamy dalszy plan działania. Uznajemy , że jedynym sensownym wyjściem będzie szukanie gdzieś w pobliżu kwatery .
Penetrujemy okoliczne miejscowości w poszukiwaniu dachu nad głową.  Jest tutaj dużo ciekawych pensjonatów ale ceny są dosyć wysokie , a my lubimy jak jest tak jak w Biedronce - " tanio i dobrze" .

Na końcu jednej miejscowości stoi sobie niepozorny  domek na uboczu.  Wygląda trochę jak odizolowany od reszty miejscowości  i zupełnie nie pasuje do reszty . Nawet przydrożne latarnie kończą się jedną posesję wcześniej.
Od razu przykuwa naszą uwagę . Miła Gospodyni jest strasznie podekscytowana naszym zainteresowaniem noclegiem u niej.  Raczej za wielu turystów tutaj nie zagląda , a nam właśnie pasuje taki swojski klimat i przede wszystkim atrakcyjna cena .

Szybkie zakwaterowanie i tylko jeden ból , nie ma nic do picia , wszystkie sklepy w okolicy były już zamknięte. I tu przychodzi nam z odsieczą nasza serdeczna gospodyni.  Kupujemy od niej Rakiję własnej roboty i wino ;)  Wreszcie mamy okazję posmakowania tradycyjnego Chorwackiego trunku.



Wieczorna  biesiada ze swojskim klimatem kończy kolejny udany dzień ;)



Dzień 10 ( Chorwacja , Plitwice - Makarska )




Poranek wita nas ponownie słońcem . powoli sposobimy się do drogi.  Podziwiamy oryginalny wystrój wnętrz w naszym wynajętym domku.  trzeba przyznać , że kobieta ma fantazję . Uwagę przyciągają naturalne jabłka jako ozdoba na szafie ;)






Dzisiaj wymyśliliśmy sobie żeby dotrzeć do Makarskiej , nadmorskiej miejscowości położonej na południu Chorwacji.  Jest to propozycja Alberta , który spędzał tam wakacje X  lat temu i twierdzi , że jest tam najciekawiej z całego Chorwackiego wybrzeża. Najprawdopodobniej spędzimy tam 2 dni żeby zregenerować siły i nacieszyć się plażowaniem nad Adriatykiem . Wszystko jak zwykle wyjdzie w praniu.

Ruszamy drogą nr 1 na południe Chorwacji.  Jadąc przed siebie  robimy tylko przerwy na jedzenie i tankowanie.




Chorwacja z dala od wybrzeża robi wrażenie trochę odludnej . Po drodze mijamy niewiele miejscowości . Gdzieniegdzie widać jeszcze stare zniszczone wojną budynki.  Na drogach  ruch znikomy w odróżnieniu od wybrzeża.  Można poczuć się tutaj całkowicie swobodnie i na luzie nawijać kilometry na koła.



Upał nie sprzyja koncentracji . My z Dorotką poruszamy się dostojnym tempem z ciekawością chłonąc wzrokiem otaczające widoki. W koło otwarte  górzyste przestrzenie i łąki wypalone od słońca .
Kowal z Albertem głodni wrażeń odłączają się co jakiś czas żeby poharcować trochę po
Chorwackich winklach .   Zawsze jak dojeżdżamy do nich facjaty im się śmieją jak dzieciakom , które dostały cukierki ;) Nam motocyklistom wiele  do szczęścia nie potrzeba . Wystarczy tylko pusta kręta droga wzmagająca produkcję adrenaliny i jazda przed siebie.  Najlepiej określa to podekscytowany Kowal na jednym z postoi : " Hulit!  ..... taką drogą to ja mogę jechać dookoła świata " ;)








Po południu docieramy do Makarskiej Riwiery.  Wapienne góry i Adriatyk to wizytówka tego regionu zwanego Dalmacją .






W Makarskiej Albert  prowadzi  nas do znanego sobie pensjonatu . Niestety nie ma właściciela więc zaczynamy poszukiwania czegoś innego. Po dłuższej chwili mamy ogarnięty pensjonat z 2 apartamentami . Każdy pokój 2 osobowy ma oddzielną sypialnię , aneks kuchenny , łazienkę , dodatkową kanapę , telewizor, klimę i dostęp do internetu. W dodatku z kamiennymi twarzami  wynegocjowaliśmy cenę ze 150 euro na 100 za dwie doby . Wychodzi około 50 zł za osobę za jedną  noc.  Biorąc pod uwagę warunki jakie tu mamy cena wydaje się bardzo atrakcyjna . Dla porównania pole namiotowe obok Wenecji kosztowało nas drożej.

Chorwacką walutą jest Kuna . Kurs  to mniej więcej 0,55 złotego ale tak jak w większości turystycznych regionów honorują tutaj Euro. .

Gospodarz to równy chłop  , częstuje nas pieczonymi kiełbaskami i  przynosi trochę wina własnej produkcji.   Albert od razu przystępuje do degustacji ;)



Wieczorem udajemy się na miasto . Makarska to bardzo rozrywkowa miejscowość . Nam to jak najbardziej pasuje . Zażywamy uroków życia w nadmorskim kurorcie.  Luzujemy i bawimy się do późnych godzin nocnych w dyskotece przy plaży.








Dzień 11 ( Chorwacja , Makarska)

Zaczynamy pierwszy dzień na tym wyjeździe bez motocykla i jak się potem okaże ostatni ;) . Wylegujemy się do południa w kwaterach . Mamy czas na poserfowanie w internecie i poczytanie o ciekawych miejscach , które możemy w dalszej podróży odwiedzić.
Potem leniwie ruszamy na plażę i tam spędzamy większość dnia smażąc się na słońcu i chłodząc ciała w Adriatyku .


















Pogoda  idealna do plażowania . Woda w Adriatyku jest mocno zasolona , ciepła i przejrzysta aż nie chce się z niej wychodzić.  Nasz kochany Bałtyk przy tym wygląda trochę jak ściek  .   Dodatkowo piękny widok na otaczające  góry . Perfekcyjne miejsce do wypoczynku na plaży.  Albert wiedział co robi ściągając nas tutaj . 


Chłopaki zwiedzając okolicę znajdują miejscówkę do skoków ze skały do wody.  Nawet w ten leniwy dzień bez motocykla znaleźli sposób na podniesienie poziomu adrenaliny ;)






 Zachód Słońca na plaży w Makarskiej uwodzi swoim urokiem.

Wieczorem jeszcze trochę kręcimy się po mieście  . Tym razem wypoczęci wcześniej kładziemy się spać . Jutro znowu ruszamy w trasę !





Dzień 12 ( Chorwacja - Bośnia ) 

Wstajemy rano porządnie wypoczęci i mocno głodni jazdy na motocyklach.  Po śniadaniu pakujemy się , żegnamy z naszym gospodarzem i ruszamy dalej w nieznane rejony.



Pogoda nie przypomina tej z wczorajszego dnia. Ochłodziło się , a niebo spowiły ciężkie chmury.




Jedziemy na południe wzdłuż wybrzeża , a potem kierujemy się na północny wschód drogą E-73 w kierunku Bośniackiej granicy.
Na granicy zastajemy spory korek samochodów do odprawy.  Przebijamy się do przodu i gdzieś w rozsądnej odległości od przejścia wciskamy się w kolejkę.  Nikt nie protestuje więc grzecznie stoimy dalej w kolejce jak gdyby nigdy nic.


Jeszcze tylko formalności , kontrola dokumentów , zielonej karty i jesteśmy na Bośniackiej ziemi. Wreszcie bardziej dzikie klimaty . Starczy tej uporządkowanej sielanki . Jesteśmy głodni nowych wrażeń i przygody.



Bośnia i Hercegowina to kraj zdecydowanie mniej turystyczny i cywilozowany niż popularna Chorwacja.  Większość Bośni i Hercegowiny to górzyste tereny . Dostęp do wybrzeża jest znikomy . Zaledwie kilkanaście kilometrów linii brzegowej.
Kraj , którego krwawa historia pisała się w latach 1992-1995 podczas wojny domowej , której przyczyną był rozpad dawnej Jugosławii.  Był to najbardziej krwawy konflikt w Europie od czasów zakończenia drugiej wojny światowej , który pochłonął od 100 000 do 200 000 ofiar.

Ruszamy w kierunku Mostaru nieformalnej stolicy Hercegowiny.  Miasta , którego wizytówką jest stary most na rzece Neretwie zburzony podczas wojny , a potem odbudowany po wojnie.
Miasta , w którym podczas wojny dochodziło do bratobójczych walk , a most dzielił je na dwie niechętne sobie części - Bośniacką ( Muzułmańską ) i Chorwacką.

Po drodze rzucają się w oczy meczety podkreślające dominację wiary Muzułmańskiej w Bośni.




W Mostarze ślady wojny widać na  starych budynkach . Mury podziurawione od kul straszą swoim wyglądem.







Kierujemy się do centrum w stronę starego mostu głównej atrakcji turystycznej.  Miasto tętni życiem .  Na chodnikach pełno ludzi a na ulicach duży ruch pojazdów. Wiele kobiet i mężczyzn porusza się tutaj odzianych w muzułmańskie stroje.

Drogowskazy prowadzą nas prosto do celu .  Dojeżdżamy do parkingu w pobliżu mostu.  Od razu wybiegają Bośniaccy naganiacze i wskazują miejsce postoju.  Gęby mają trochę zakazane , ręce pocięte ale na szyi wiszą im jakieś plakietki . Twierdzą , że są parkingowymi i przypilnują nam dobytku, oczywiście za opłatą .


Kasują nas za parking i dziwnym trafem jak podjeżdża Policja nagle rozpływają się w powietrzu.  Mamy podejrzenia , że nas naciągnęli .  Cóż, każdy z czegoś  żyć musi . My specjalnie nie zbiednieliśmy , a oni zarobili na turystach.

Oglądać most idziemy osobno parami . Najpierw Kowal i Albert , potem Dorotka i Ja.  Nie dajemy wiary zapewnieniom Panom parkingowym , że jest tutaj całkowicie bezpiecznie więc zostająca dwójka pilnuje bagażu i motocykli.


Na moście i w okolicy pełno turystów.  Jak dla mnie zbyt tłoczno ale sam most i kanion Neretwy robią wrażenie.










Równie dużo ciekawości co widok z mostu wzbudza u nas parkowanie pewnego Francuza :)








Sympatyczny dziadek dobrze się reklamuje.  Dorotka ulega jego urokowi i kupujemy u niego  kolczyki . Mało ważne , że to raczej nie jego rękodzieło jak zapewnia tylko  made in China . Ważne , że pamiątka będzie.
Tak wygląda rasowa Cygańska Piękność ;)


A tak wyglądają dawcy organów czy orgazmów jaki ich tam zwą :)


Długo nie zabawiamy w Mostarze.  Po obejrzeniu Mostu i centrum miasta uciekamy na wschód w stronę Czarnogóry.  Zastanawialiśmy się chwilę nad możliwością odwiedzenia Sarajewa w szczególności słynnej alei   snajperów .  Jednak porzucamy ten pomysł , szkoda nam czasu na błąkanie się po miastach . Jedziemy w góry w bardziej odludne tereny.

Ledwo co opuściliśmy Mostar , a na horyzoncie przed nami pojawiają się  złowieszcze  burzowe chmury.


Od razu zatrzymujemy się i zakładamy przeciwdeszczówki .
Zaczyna się niezła jazda . Wjeżdżamy w góry , a tam ulewa trwa w najlepsze.



Po jakimś czasie drogi zaczynają miejscami przypominać małe potoki , a z przyległych  zboczy  woda nanosi piach i kamienie na jezdnię .  Jedziemy bardzo powoli w pełnym skupieniu .  Widoczność jest tragiczna , droga wąska i kręta wyglądająca miejscami jak tor przeszkód .  Jazda w takich warunkach nawet z małymi prędkościami daje spory zastrzyk adrenaliny .  O nudzie nie ma mowy.

Ja prowadzę ekipę i w jednym miejscu wjeżdżam  w zaskakująco wielką kałużę . Przy tych warunkach gdzie cała droga jest jednym wielkim strumieniem nie było szans jej rozpoznać.  Wpadamy w nią  z prędkością zdecydowanie za dużą .  Motocykl przez chwilę traci stabilność , a mi serce podchodzi do gardła . Nowe opony  dają jednak radę.  Przecinamy ją wyrzucając na boki wysokie strumienie wody .  W ułamku sekundy czuję jak by ktoś wlał mi wiadro wody do butów.  Przeciwdeszczówki na buty zupełnie sobie nie poradziły z tą sytuacją .

Jedziemy w tej ulewie drogą po której nic prawie nie jeździ . Przy drodze tylko skały i puste przestrzenie czasami widoki urozmaicają zniszczone domy po wojnie . Trafiamy również na całkowicie spalony autobus . Klimat niesamowity ,  jak by wojna skończyła się dopiero niedawno.




Dojeżdżamy do jakiegoś miasteczka i robimy postój.  Deszcz leje bez przerwy , a temperatura spadła . Zakładamy dodatkowe ciuchy żeby było cieplej i ruszamy dalej . Humory dopisują , a morale rośnie.  Trudne drogowe sytuacje tylko nas nakręcają pozytywnie . Każdy normalny człowiek wolałby dalej wylegiwać się na plaży w Makarskiej w słońcu . My jednak raczej normalni nie jesteśmy , wolimy burzę w Bośniackich górach i jazdę przed siebie;)



Naszą uwagę przykuwa krowa chodząca samopas po ulicy w mieście i gość jadący przed nami w starym mercedesie slalomem .  Jedzie bardzo powoli ale instynkt samozachowawczy nie pozwala nam go wyprzedzić.  Zachowuje się na tyle dziwnie , że musi być  podpity lub nienormalny.  Nie wiadomo co gorsze  .  Nieźle bawią się w tej Bośni.    Krowy łażą po centrum miasta , a pijani jeżdżą w biały dzień samochodami .


Za miastem tankujemy na długo wyczekiwanej stacji benzynowej . Tutaj lepiej zalać zawczasu niż potem stanąć gdzieś na odludziu.
W Bośni walutą  jest Bam  . 1 Bam to około 2 zł.  Albert przed wyjazdem spisał przybliżone kursy walut we wszystkich  krajach , które mieliśmy odwiedzić.  Taka wiedza przydaje się w podróży .

Nasze ciuchy przeciwdeszczowe niestety nie są w stanie sprostać Bośniackiej ulewie .  Rękawice już dawno puściły , a z butów wodę można  wylewać ciurkiem.




Na stacji pytamy o najbliższą restaurację.  Miło by było zjeść coś ciepłego i się ogrzać  .  Okazuje się , że najbliższa knajpa jest kilkadziesiąt kilometrów stąd !   W takim razie pomysł ogrzania się idzie w zapomnienie .  Ruszamy na północ wzdłuż granicy z Czarnogórą w stronę Sarajewa.

Wyjeżdżając ze stacji zaliczamy z Dorotką glebę .  Pech chciał , że w momencie zatrzymywania się w miejscu przeciw deszczówka na prawego buta zaczepia mi się o podnóżek.  Motocykl przechyla się na prawo a ja nie mogę zdjąć nogi żeby podeprzeć się o ziemię.  Dopiero mocnym szarpnięciem wyrywam nogę spod walącego się motocykla ale na utrzymanie go nie ma już szans.  Dorotka zaskoczona sytuacją uskakuje na bok a Babulka wita się z asfaltem.
Klnę jak tylko potrafię na te nieszczęsne przeciwdeszczówki  .  Nie dość , że w butach i tak mam basen to jeszcze przyczyniły się do gleby .  Porażka !  Może projektował je ten sam człowiek co dach na naszym Stadionie Narodowym .



Szybko podnosimy maszynę . Strat nie ma żadnych. Crashpady i sakwy boczne doskonale chronią Vfrę przed takimi lekkimi glebami.
Zdejmuję te nieszczęsne deszczowe ochraniacze i ruszamy dalej


Powoli przemieszczamy się do przodu . Na drodze cały czas różne urozmaicenia trzymają w napięciu i skupieniu .  Deszcz konsekwentnie pada przez cały czas.  Trasa przebija się przez góry . Miejscami jest wręcz tragiczna.  Patrząc na mapę nie jesteśmy w stanie uwierzyć , że jest ona oznakowana czerwonym kolorem jako główna droga.   Przemoknięci , zmarznięci gdzieś na odludziu w górach  z dala od cywilizacji ale cały czas pozytywnie nakręceni.  Tutaj wreszcie można poczuć przygodę , która dodaje smaczku wyprawie.




Zaczyna się powoli ściemniać , a my jedziemy i jedziemy , a przy drodze nie ma nic co zapowiadało by cywilizację i szansę na jakiś nocleg.  Aż wreszcie na skale przy drodze ukazuje się naszym oczom nieduża knajpka , pierwsza oznaka cywilizacji.
Wpadamy do środka spragnieni ciepłej strawy . Siedzi tam kilku miejscowych popijając piwo .Miny  mają zdziwione jak by sam Papież ich odwiedził ;)
My jako goście specjalni zostajemy ugoszczeni w pomieszczeniu obok . Cała sala dla nas.  Zdejmujemy mokre ciuchy i próbujemy cokolwiek wysuszyć







Ciepła herbata i regionalne wyśmienite jedzenie dodają nam sił .  Jedynie zachowanie Pani kelnerki wprowadza nas w lekką konsternację.  Na pytanie w uniwersalnym języku migowym o najbliższy nocleg Pani reaguje szczerym śmiechem ;) .  Nie wiemy czy chodzi o to , że jesteśmy w tzw czarnej .... , czy po prostu nie zrozumiała pytania .

Rozgrzani i rozleniwieni niechętnie zakładamy z powrotem  mokre ciuchy na siebie . Na zewnątrz nic się nie zmieniło.  Leje dalej i do tego zapanowała całkowita ciemność.  Po ruszeniu wigor od razu wraca i organizm znowu zaczyna produkcję adrenaliny.
Jeżeli komuś się wydaje , że adrenalina jest związana  tylko z prędkością to zapraszam w Bośniackie góry nocą podczas ulewy ;) Slalom motocyklem między odłamkami skał przy tragicznej widoczności to całkiem ekscytujące zajęcie .



Szybciej niż się spodziewaliśmy ukazują się nam pierwsze budynki.  Dawno nie cieszył tak widok hotelu . Normalnie unikamy wszystkiego co się tak zwie ale tym razem przemarznięci przyjmujemy ten hotel  jako dar losu..
Hotel wygląda trochę jak u nas za komuny . Cena za to jest w miarę rozsądna - 18 euro od osoby ze śniadaniem jakoś przeżyjemy . Ważne , że mamy dach nad głową.
Dostajemy pokoje na ostatnim piętrze . Nawet tu od deszczu nie jesteśmy w stanie się uwolnić . W naszym pokoju kapie z sufitu.  Zamieniamy pokój i w drugim jest to samo . Rozbawia nas to niezmiernie .  Dobrze , że chociaż na łóżko nie cieknie  .  Ciekawe tu mają standardy ;)



Dzisiaj dostaliśmy trochę w kość  i na pewno będzie co wspominać.
Mapa Bałkan zakupiona niedawno w Chorwacji też już ma chyba dosyć deszczu ;)

Po tym trochę ekstremalnym dniu zmęczeni kładziemy się dosyć szybko spać z nadzieją na jutrzejszą poprawę pogody.



Dzień 13 ( Bośnia - Czarnogóra ) 

Poranek daje nadzieję na lepszą pogodę . Jest bardzo pochmurno ale przynajmniej nie pada.




Po śniadaniu ruszamy w stronę Czarnogóry.  Nasza radość spowodowana brakiem deszczu nie trwa jednak długo . Co jakiś czas nękają nas przelotne opady.




Droga słabej jakości  prowadzi nas do granicy . W niektórych miejscach to już prawie offroad.   Nie przejmujemy się tym za mocno , vfry i tak dadzą radę.




Docieramy do przejścia granicznego z Czarnogórą .




Przejeżdżamy wąskim mostem przez rzekę Tarę . Tworzy ona najgłębszy w Europie kanion i jeden z najgłębszych na świecie.  Dochodzi on do 1300 metrów głębokości.




Kierując się na południe drogą nr 18 jedziemy wzdłuż wąwozu rzeki Pivy .



Wąwóz Pivy oszołamia swoimi walorami widokowymi.  Skały wznoszą się na ponad 1000 metrów w górę . Droga wzdłuż wąwozu wije się wzdłuż skał , przebijając je kilkudziesięcioma wykutymi w skale tunelami.







Docieramy do zapory . W tym miejscu zaczyna się sztuczne Jezioro Pivsko .




Kolor wody w jeziorze jest niespotykany i ma odcień turkusu . W tym momencie żałuje , że pogoda jest kiepska . W słońcu przy odsłoniętych szczytach widok byłby obłędny.

Kończymy postój i robienie zdjęć po tym jak podchodzi do nas pracownik zapory i ostrzega o spadających odłamkach skalnych w miejscu , w którym stoimy.  Patrząc na ilość kamieni leżących obok gość raczej wie co mówi.

Dalej droga prowadzi wzdłuż jeziora .  Przejeżdżamy tunel za tunelem  mając świetne widoki na jezioro i góry.








Na postoju  szybką narada pod hasłem - co dalej?!   Wstępny plan był taki , żeby pojechać w Góry Durmitur i odwiedzić znajdujący się w pobliżu kanion Tary.  Kapryśna aura zniechęca nas jednak .  Deszcz i chmury i tak odbiorą sporo radości z podziwiania widoków i jazdy.
Decyzja zapada.  Jedziemy w kierunku wybrzeża.    Liczymy , że nad Adriatykiem w końcu zaświeci słońce albo przynajmniej przestanie padać.
Tak więc odpuszczamy sobie jazdę w góry  Durmitur i do  kanionu Tary .  Szkoda ale pogoda w górach jest dzisiaj zbyt kapryśna i nie zanosi się na poprawę .

Jedziemy dalej na południe w stronę wybrzeża.  Po ulewnych deszczach pługi zbierają  odłamki skał z dróg.



 Po drodze szukamy  lokalu z ciepłym jedzeniem. .  Dopiero po kilkudziesięciu kilometrach trafiamy na pierwszą knajpę i to w dodatku położoną gdzieś w środku wsi kilkaset metrów od drogi.  Samo znalezienie jej jest już nie lada sukcesem.  W dodatku jest nieczynna .  Dopiero jakiś Pan widząc nas biegnie na wioskę po szefową i otwierają nam lokal.
Zamawiamy specjalność zakładu , a na rozgrzewkę strzelamy sobie po maluchu ;)




 

Bałkańska wyżerka przyjemnie napełnia nasze żołądki . Knajpa ma swój wyjątkowy klimat i jest w tym momencie tylko dla nas na wyłączność .  Warto było trochę się pomęczyć żeby tu trafić .

Najedzeni i wygrzani z werwą ruszamy dalej przed siebie.  Pogoda nieznacznie się poprawia.  Deszcz nęka nas coraz rzadziej ,  a na niebie coraz częściej zaczyna się przejaśniać.





Po południu docieramy do Boki Kotorskiej zwanej Adriatyckim fiordem . Widok na zatokę zapiera dech w piersiach.









Dalej jedziemy wzdłuż zatoki kierując się na Kotor.  Jak widać  decyzja skierowania się na wybrzeże była trafna . W końcu po prawie 2 pochmurnych i deszczowych dniach  mamy wreszcie okazję ujrzeć pierwsze promienie słońca.







Jest pięknie , aż się tańczyć chcę . Albert w akcji , jak w najpopularniejszym hicie 2012 roku " on tańczy dla mnie " ;)


W Kotorze zaczynamy poszukiwania noclegu . Błądzimy przez jakiś czas po mieście aż w końcu nocleg sam nas znajduje.  Temperamentny miejscowy Czarnogórzanin sam z ciąga nas z ulicy i proponuje nocleg w kamienicy w centrum.  Po zaciekłych negocjacjach w końcu mamy 2 pokoje do dyspozycji , w samym centrum za 10 euro od osoby.


Zakwaterowanie i ruszamy pieszo na miasto poczuć tutejszy klimat . Podświetlona mury wraz z twierdzą znajdujące się na wzgórzu wyglądają  efektownie.



Sponsorem tego wieczoru są tym razem Czarnogórskie wina ;)




Oglądamy z zaciekawieniem olbrzymie jachty i łodzie zacumowane w porcie warte pewnie fortunę. 
Potem pogawędki do późna w kwaterze , które kończą dzień. 





Dzień 14  ( Czarnogóra , Jezioro Szkoderskie ) 

Kolejny dzień zaczynamy standardowo czyli śniadanie i szybkie pakowanie . Większość ciuchów motocyklowych już przeschła .  Jedynie buty trzymają jeszcze wilgoć. Liczymy na dzień bez deszczu , który umożliwi całkowite  wyschnięcie.
Kiedy chłopaki grzebią się jeszcze z pakowaniem , my z Dorotką idziemy obejrzeć miasto za dnia.
Kotor jest jednym z najlepiej zachowanych miast średniowiecznych w tej części Europy.









Gospodarz stara się nas namówić na zwiedzenie twierdzy św, Jana położonej na wzgórzu.  Kusząca propozycja ale nasze dzielne rumaki już błagają  nas żeby je dosiąść i pojeździć ;)  Trudno oprzeć się tej pokusie.
Szybkie rzucenie okiem na mapę i po sekundzie już wiadomo , w którym kierunku będziemy zmierzać . Już dawno decyzja odnośnie trasy nie była tak łatwa i natychmiastowa . Pokręcona droga bardziej niż tasiemiec to dla nas oczywisty wybór.

Czarna strzałka opcja krótsza i szybsza  - główna droga  , czerwony kolor opcja , którą wybraliśmy ;)
 Za to właśnie uwielbiam mapy . Można je rozłożyć i wszystko wyraźnie widać jak na dłoni . Przebieg dróg , ukształtowanie terenu i szeroką perspektywę.  Nawigacja to dla mnie wynalazek w motocyklowej trasie zupełnie zbędny i odbierający całą przyjemność w jej planowaniu.  Zwykła mapa papierowa tak jak książka ma duszę .  Zresztą , żadna nawigacja nie poprowadziła by nas takimi pięknymi trasami tylko wybierała by główne nudne drogi .  A motocyklem w odróżnieniu od samochodu nie jeździ się tylko do celu ale głównie  dla przyjemności.

Opuszczamy Kotor i zaczynamy wspinaczkę serpentynami w górę .  Po drodze spotykamy motocyklistę z Polski .


Droga malowniczo  wije się  i wspina stromo pod górę . Co chwilę odsłaniając niesamowite widoki.
Z każdym pokonanym zakrętem mamy możliwość z coraz większej wysokości podziwiać zatokę Kotorską , Adriatyk i wszechobecne góry.









Nie da się obok takich obrazów namalowanych przez samą naturę przejść obojętnie. Co chwilę zatrzymujemy się i robimy zdjęcia.








W blasku słońca Czarnogóra rzuca na kolana.
"Gdy rodziła się nasza planeta najpiękniejsze spotkanie morza z lądem nastąpiło na Czarnogórskim wybrzeżu " - cytat Georga Byrona najtrafniej ujmuje walory tego kraju.












Nie możemy sobie odmówić zrobienia choć krótkiej przerwy i napicia się kawy  w tak niebanalnych okolicznościach.  Kuchenka turystyczna jest niezastąpiona w takich sytuacjach.













Przemieszczając się dalej dojeżdżamy do rozwidlenia dróg i tu z pomocą przychodzą nam Niemieccy motocykliści wskazując prawidłowy kierunek . Cały czas trasa pnie się stromo do góry .
Startowaliśmy z poziomu morza  , a na szczycie jesteśmy jakieś 1000 metrów wyżej   i z tej wysokości mamy rozległy widok na piękne i bezkresne Czarnogórskie krajobrazy .  Serce rośnie mając takie widoki ;)

Spotykamy Polską parę młodych ludzi , którzy zwiedzają Czarnogórę samochodem .  Robią nam zdjęcia i ruszamy dalej.






Droga w niektórych miejscach jest wyjątkowo wąska .  Przejeżdżamy na styk z autami jadącymi z naprzeciwka.  Miejscami naniesione jest pełno piachu i kamieni po deszczach co również podnosi skalę trudności .  Warunki trudne ale dające dużo frajdy i adrenaliny.











Następnie pokonujemy zawijasy  w dół  . Oddalamy się od Boki Kotorskiej i widoki na morze zostają chwilowo wspomnieniem.   Podjeżdżamy na szczyt pod mauzoleum Piotra 2 .  Sam grobowiec nas mało interesuje . Bardziej przyciąga nas wizja krętej drogi i widoków ze szczytu.


Na miejscu zastajemy spory ruch turystów . Parking pod mauzoleum pęka w szwach.  Nam to specjalnie nie przeszkadza . Motocykle wcisną się wszędzie ;)

Spotykamy dwie rozgorączkowane Polki . Przeżywają strasznie wjazd pod górę autokarem   Zszokowały je wąskie drogi , strome podjazdy i jazda tuż obok przepaści . Proponujemy im dla żartów przewiezienie motocyklami ale na samą myśl dostają  już traumy ;)

Ruszamy pieszo na szczyt góry po schodach .  Na końcu podejścia zadyszka jest już spora .  Dwa tygodnie intensywnego życia z kiepskim odżywianiem i piciem  odbija się na formie.  Żyjemy na 100% , a może nawet na 105 % i już na rezerwach jedziemy .  Cały rok w takim tempie mógłby zabić ;)



Na szczycie rozpościera się widok na wiele kilometrów po kraniec horyzontu.  Wkoło Góry , a  w oddali ledwo widoczny Adriatyk  Nabieramy rozrzedzona powietrza w płuca i podziwiamy ogrom otaczających przestrzeni .



















Dalej kierujemy się na południe w stronę Adriatyku.  Malownicza drogo pośród skał prowadzi nas w dół .






Na tych krętych , ciasnych górskich drogach czyha wiele niespodzianek .  Przyzwyczailiśmy się już do odłamków skał ,  piachu na zakrętach itp ale tym razem na swej drodze spotykamy zupełnie coś innego.  Są to słodkie kociaki , najprawdopodobniej porzucone.  Jeden z nich stoi na samym środku drogi.





Dorotka ma wielkie serce dla zwierząt .  Gdyby tylko mogła wszystkie by je przygarnęła . Niestety na motocyklu  nie mamy takiej możliwości.  Dokarmiamy maluchy i jedziemy dalej.

Niebawem naszym oczom ukazuje się Adriatyk.








Przejeżdżamy obok Sveti Stefan .  Hotelu położonego na skalistym półwyspie. Charakterystyczne miejsce kojarzone z Czarnogórą.   Najtańsze noclegi zaczynają się tutaj od 800 euro za noc .




Droga wzdłuż wybrzeża jest już zdecydowanie lepszej jakości więc i styl jazdy się zmienia . Zaczynają się drogowe harce.  Albert wysuwa się na czoło peletonu i dyktuje mocne tempo.










W Petrovac odbijamy od wybrzeża i kierujemy się w głąb lądu.  Naszym celem jest Jezioro Szkoderskie , największy zbiornik na Półwyspie Bałkańskim.  Dla odmiany tym razem zamierzamy spędzić noc nad słodką wodą .



Winkle cały czas kuszą , a maneta coraz śmielej się odkręca.  Kowal na czele , ja w środku , a Albert zamyka grupę .  Na drodze prawie zerowy ruch , jesteśmy tylko my , niekończące się serie zakrętów i otaczająca przestrzeń.  Totalny odlot . Jazda całkowicie nas pochłania.   Nie wiem jak czuje się narkoman po zażyciu upragnionej działki ale to musi być podobne uczucie ;)














Zabawę kończą załamania nawierzchni  pojawiające się coraz częściej.   Poza tym Dorotka ma już dosyć  szybkiego tempa i kurczowego trzymania się rączek stelaża.  W pełni ją rozumiem . Ciągłe przyspieszanie ,  hamowania , i przerzucanie motocykla z zakrętu z zakręt dają się we znaki nawet mi.  Najtrudniej jest na stromych zjazdach kiedy siła hamowania pcha nas oboje na zbiornik paliwa i ciężko jest utrzymać  rozluźnioną pozycję.   Swoją drogą i tak należą się wyrazy uznania mojej  Małżonce za wytrwałość . Niewiele plecaków dawało by sobie  tak dobrze radę .  Kilkadziesiąt tysięcy kilometrów wspólnie przejechanych procentują ;)

Dojeżdżamy do jeziora i szukamy bocznej drogi prowadzącej wzdłuż południowego brzegu w stronę Albanii.





W małym miasteczku nad Jeziorem robimy zakupy na kolację i śniadanie.  Po raz kolejny , chyba  czwarty , mamy okazję spotkać Polskich turystów.   Dwa starsze małżeństwa zaczepiają nas widząc Polskie rejestracje i urządzamy sobie krótką pogawędkę .  Mili ludzie gratulują nam fantazji i życzą  powodzenia w dalszej trasie .






Nakręceni ruszamy wzdłuż Jeziora . Pogoda dodatkowo dodaje sił .  Po deszczowych dniach zostało już tylko wspomnienie.

Jezioro Szkoderskie jest częściowo objęte ochroną ze względu na swój unikalny charakter.  Jest to jedno z ostatnich mokradeł w Europie z tak czystą wodą .  Jest  największym w Europie rezerwatem ptactwa  z prawie 280 gatunkami ptaków , których wiele jest na wymarciu .  Znajdują się tu  m.in. ostatnie w Europie siedliska Pelikanów.  Na jeziorze znajduje się ponad 50 wysp .  Na wielu z nich znajdują się monastyry i fortyfikacje.

Droga wzdłuż jeziora prowadzi po zboczach gór . Jest  wąska , kręta i  niebezpieczna.  Nie sposób się na niej nudzić.  Z jednej strony skały z drugiej urwisko i widok na jezioro .  Sama jazda motocyklem  tą drogą to jak przygoda , a widoki trochę jak nie z tej planety.




















Przejechanie kilkunastu kilometrów zajmuje nam grubo ponad godzinę .  Odliczając przerwy na robienie zdjęć to i tak średnia prędkość wychodzi śmiesznie mała.  Taki urok tej hardkorowej dróżki.
Kowal z Albertem wpadają na pomysł zjazdów na wyłączonym silniku. W takich warunkach na stromych zjazdach  to niezła zabawa .

Szukamy plaży Murici .  Podobno najpopularniejszej  nad tym jeziorem.  Pytamy o drogę miejscowego , który od razu proponuje nam miejsce w swoim sadzie na namioty za 5 euro. My jednak postanawiamy na razie rozejrzeć się osobiście , może uda się nam rozbić gdzieś na dziko.

Zjeżdżamy w dół w stronę miejscowości .  Jest tu kilka dróg mocno zakręconych , rozwidlających się i nie wiadomo w którą stronę prowadzących . Pytamy miejscowych o właściwy kierunek ale każdy mówi co innego.




W końcu sami znajdujemy drogę prowadzącą na plażę . Na drodze spotyka nas kolejna egzotyczna niespodzianka . Są to żółwie!  Pierwszy raz mamy okazje spotkać te stworzenia tuż przy drodze.
Akurat beztrosko sobie kopulowały , niestety jacyś dziwni kosmici w kaskach przerwali im tą sielankę ;)







"Popularna plaża " to był cytat z internetu , który utkwił mi w pamięci jak wczoraj obmyślałem wstępny plan dzisiejszego dnia.  Spodziewałem się tłumu ludzi , barów i tym podobnych rzeczy.
Rzeczywistość okazuje się jednak zupełnie odmienna . Na plaży jest zupełna pustka .  Jak na dzikiej plaży.   Klimatyczna miejscówka.. Tego właśnie potrzebowaliśmy, noclegu z dala od cywilizacji.






Jedyną osobą na plaży jest miejscowy . Pan wyczekujący chyba na turystów od razu wita się z nami i proponuje miejsce w sadzie przy plaży za 4 euro od namiotu. . Oglądamy sad . Wygląda lepiej pod względem biwaku od kamyczkowej plaży .  Pokryty jest dziwnym granulatem wyglądającym jak królicze bobki .  Śmiejemy się , że za nocleg na kupach musimy jeszcze płacić ;) Gość na szczęście nie rozumie tego co mówimy.  Dobijamy targu i mamy sad na własność na jedną noc.
Wjazd do sadu to już całkowity  offroad.  Idę na pierwszy ogień i zakopuje vfrę  w tych kamykach. Pierwszy raz vfra stoi w pionie bez użycia podstawki ;)

Jak się potem okaże , tzn po powrocie do domu , w tylnym zacisku będę miał kilka Czarnogórskich kamyków , które wciśnięte do środka zacisku mogły blokować tylny hamulec. Może to i dobrze , dzięki temu tylne klocki przetrwały na styk ten wyjazd . Zostało  ich około 1 mm ;)







W takim miejscu aż się prosi o ognisko  Zbieramy chrust z okolicy i zaczynamy wieczorną biesiadę . Jesteśmy gdzieś pod granicą Albańską  zupełnie sami , w koło zupełna cisza przerywana tylko nocnymi śpiewami świerszczy.  Magiczny klimat . Tak smakuje przygoda ;)

Za to gorzej smakuje kiełbasa kupiona w Czarnogórze . Po upieczeniu wygląda jak by skórę miała z plastiku .  Robią się na niej dziwne bąble.  Wygląda koszmarnie i mało jadalnie  .  Głodni i tak ją pochłaniamy zapijając suto winem ale nie ma to jak Polska kiełbasa ! Smak poprawiają  tutejsze wina ,  które są jak z reklamy - tanie i dobre  ;)



Ten wyjątkowy dzień chcemy zakończyć z Albertem  niebanalnie . Noc jest  ciepła więc zachęca nas do noclegu bezpośrednio pod gwiazdami.  Dorotka i Kowal śpią w namiotach , a my zasypiamy pod samymi śpiworami na zewnątrz. Chcemy poczuć pełną jedność z naturą ;)


Ja dodatkowo mam okazję poczuć jedność z moimi butami , które jakiś dowcipniś podłożył mi pod sam nos.  W sumie może dzięki temu lepiej mi się spało ;)

Tak kończy się dzień , który napompował nas energią . Znowu świeciło słońce , a każdy kilometr przejechany po Czarnogórskich drogach to esencja  podróży motocyklem . Przygoda , adrenalina i wolność to wszystko dostaliśmy się tutaj w gratisie za resztę płaciliśmy w euro ;)


c.d.n.