Archiwum bloga

poniedziałek, 18 marca 2013

MOTOWYPRAWA 2012 część 3

MOTOWYPRAWA 2012  

(Polska - Czechy - Austria - Włochy - Szwajcaria - Słowenia - Chorwacja - Bośnia - Czarnogóra - Albania   - Grecja - Turcja - Bułgaria - Rumunia - Węgry - Słowacja )
22 dni - 7360 km


Część 3/3 (Albańskie klimaty - kocioł w Istambule - powrót )





Dzień 15 ( Czarnogóra - Albania )

Poranek wita nas lekkim zachmurzeniem i chłodnym wiatrem od jeziora.
Dorotka wstaje najwcześniej i uwiecznia nas śpiących na zewnątrz.
Warta śpi na dworze a szlachta w namiotach ;)



Jednak za słabo się znieczuliłem wczorajszym winem i kiepsko się spało . Dodatkowo tutejsze komary chciały się zaprzyjaźnić i dzielnie uprzykrzały sen.
To wszystko jest mało istotne . Na samą myśl , że niedługo ruszamy dalej i atakujemy Albanię uśmiech samoistnie pojawia się na twarzy .
Dajemy jeszcze trochę Chłopakom pospać , a my z Dorotką idziemy na  plażę chwycić ulotne chwile.  Może już druga okazja poleżenia nad Jeziorem Szkoderskim nie trafi się w życiu.

Pogoda zdecydowanie  zmieniła się  przez noc. Ochłodziło się mocno , niebo spowiły chmury i nasilił się zimny wiatr.




Jak się bawić to tylko z klasą :) . Dobrych trunków i noclegu w apartamencie pod gwiazdami nic nie zastąpi .


Budzimy pijackie gęby (czyt. Alberta i Kowala )  i zaczynamy przygotowania do dalszej trasy.



Podczas pakowania wychodzi na jaw kłopotliwa usterka w Alberta maszynie. Pękło w jednym miejscu  mocowanie stelaża pod kufer. Nie wygląda to dobrze i w dalszej trasie może przyczynić się do kłopotów.




Zaczynamy kombinowanie i po chwili wpadamy na pomysł prowizorycznej naprawy.  Bierzemy dwa duże gwoździe i kamieniami jak ludzie pierwotni ubijamy ich główki . Potem tak obrobione wciskamy w środek pękniętej rurki na ścisk i łączymy obie pęknięte części.  Patent prosty ale okazuje się zadziwiająco skuteczny i wygląda na to , że wszystko będzie się kupy trzymać ;)




Swoją drogą zadziwiające , że  Albert akurat wziął ze sobą duże gwoździe . Mi by nie przyszło do głowy , że mogą się do czegoś przydać  ;)   Jedyne sensowne zastosowanie jakie mogło by przyjść do głowy przed wyjazdem to jako dodatkowe śledzie do namiotu . Jak widać , życie w trasie pisze najróżniejsze scenariusze również takie , których nie da się przewidzieć.

Pracę przy Alberta motocyklu umilają nam tutejsze winogrona rosnące w naszym sadzie. Najlepsze jakie jadłem w życiu. Wygrzane południowym słońcem są wyjątkowo słodkie .  Rosną tutaj jeszcze granaty ale są jeszcze niedojrzałe.



Alberta motocykl został profesjonalnie przygotowany do dalszej trasy w Czarnogórskim sadzie za pomocą gwoździ i kamieni.  Ja tymczasem ogarniam dalszą trasę za pomocą profesjonalnie zmęczonej życiem mapy Bałkan ;)  Jeszcze Albanię musi przetrwać , a potem już nie będzie potrzebna.



Zostaje nam jeszcze wyjechać po kamienistej wydmie z sadu i można ruszać  w drogę . Znowu idę na pierwszy ogień. Tym razem najeżdżam szybko na wydmę żeby się nie zakopać . Trochę jednak ponosi mnie fantazja z  prędkością najazdu.   Przednie koło ucieka w koleinie , a ja muszę ratować się przed upadkiem na odgradzający sady drut kolczasty podpierając się nogą.  Niefortunnie podnóżek motocykla uderza mnie z wielką siłą  w kostkę stopy.  Kasku , kurtki ani rękawic nie miałem ale na szczęście  miałem założone  pancerne buty motocyklowe, które spisały się świetnie ratując moją kostkę . Nawet w nich poczułem bardzo mocny przeszywający ból.  Bez nich moja kostka pewnie rozpadła by się na kawałki w tym momencie.



Ruszamy ochoczo w stroną Albanii . Do granicy jest zaledwie kilkadziesiąt kilometrów ale większość trasy to hardkorowa droga wzdłuż jeziora więc tempo jazdy będzie dosyć powolne.





Osły są tutaj najpopularniejszymi zwierzętami . Pełno ich wszędzie .Ludzie wykorzystują je głównie jako środek transportu.

Droga przez jakiś czas prowadzi nas wzdłuż jeziora potem oddala się od niego i prowadzi przez  las.





Dojeżdżamy do pierwszej miejscowości i robimy podstawowe zakupy w sklepie spożywczym. Czym bliżej Albanii to w oczy zaczyna rzucać się większa bieda i bałagan. Coraz bardziej dzikie klimaty.



Jeszcze kilka kilometrów jazdy wzdłuż jeziora , które urozmaicamy sobie wyścigami na wyłączonych silnikach na zjazdach i dojeżdżamy do głównej drogi prowadzącej do granicy.
Widok na olbrzymie Jezioro i otaczające góry cały czas cieszy oczy. Woda ma różne odcienie. Z góry to wygląda jak by na jeziorze były plamy. Nieprzeciętne krajobrazy.









Powoli oddalamy się od jeziora .
Przed granicą tankujemy motocykle i robimy sobie przerwę . Ceny paliwa na Bałkanach są podobne jak w Polsce . W Czarnogórze benzyna kosztuje około 6 zł . Ciekawostką jest fakt , że pomimo tego , że Czarnogóra nie należy do strefy Euro korzysta z tej właśnie europejskiej waluty.

Brakuje nam trochę hotdogów z Polskich stacji benzynowych jako standardowej przekąski w trasie. Tutaj nikt nie sprzedaje takich rarytasów


Tuż przed granicą trafiamy na kawałek sympatycznej krętej drogi z dobrą nawierzchnią . Gęba znowu się cieszy od ucha do ucha :)


Zabawa trwa do momentu dogonienia patrolu Policji.  Akurat wjechaliśmy w obszar zabudowany więc grzecznie jedziemy za szeryfami z przepisową prędkością.  Ku naszemu zdziwieniu Pan kierowca radiowozu daje znak do wyprzedzenia ich . Równe chłopy nawet nie zwracają uwagi , że Kowal i Albert teleportują się obok nich  po ciągłych liniach przed wzniesieniem więc niespecjalnie przepisowo. Mi akurat trafia się przerywana linia już za wzniesieniem . Wyprzedzam ich na luzie pozdrawiając lewą ręką.


Chwilę potem dojeżdżamy do przejścia granicznego z Albanią.
Tuż przed przejściem wypatrujemy psa w tragicznym stanie. Wychudzony i pewnie odwodniony osamotniony w swojej niedoli.  Jedyne co możemy zrobić to napoić go i nakarmić. Serce się kraja patrząc na jego cierpienie. To jest największy minus tych biedniejszych i bardziej dzikich krajów. Jest tutaj bardzo dużo bezdomnych zwierząt , które nie mają  łatwego życia.




Na granicy załatwiamy formalności i po chwili jesteśmy w kraju pobudzającym naszą wyobraźnię , Albanii ! . 
Planu na dzisiaj nie mamy żadnego . Po prostu chcemy jechać na Południe przemierzając wzdłuż Albanię .  Potem odbijemy w stronę Grecji ale na pewno dzisiaj to nie nastąpi.





Wjeżdżamy w nizinne tereny .  Z ciekawością chłoniemy otaczającą rzeczywistość.  Na drogach coraz więcej ciekawych wynalazków i panuje lekki chaos . 
Albańczycy z ciekawością przyglądają się dziwnym ludziom na motocyklach w pełnym stroju czyli nam.  Tutaj nikt nawet chyba o kasku nie słyszał.  Na skuterach , motorowerach i nielicznych motocyklach jeżdżą tutaj zupełnie na luzie bez strojów i kasków.
Wzbudzamy zainteresowanie . Dzieciaki i niektórzy dorośli pozdrawiają nas . Widać , że cieszy ich rzadko spotykany widok dużych motocykli z przybyszami z innego kraju.
To jest właśnie urok biedniejszych krajów .   Można się tutaj poczuć prawie jak celebryta ;) 
Zawsze odwzajemniamy pozdrowienia , a dla tych bardziej żywiołowo reagujących na nasz widok dodatkowo strzał z manety i ryk silnika ;)






Na wymuszonym postoju chwilowo zgubioną trasą , przeżywamy Albańską rzeczywistość drogową.  Albert krótko podsumowuje " ja p.......  tyle rozjechanych zwierząt na drodze co tutaj było  przez kilkadziesiąt kilometrów nie widziałem w Polsce prze kilka lat jazdy"  
Fakt, po drogach  łazi tutaj wszystko co tylko możliwe . Za każym zakrętem może czaić się niespodzianka.
Mi najbardziej podobały się wyjęte metalowe łączenia na wiadkcie na głównej drodze.  Jedzie sobie człowiek z jakąś tam prędkością nową drogą o idealnej nawierzchni , a tu nagle brakuje pół metrowych łączeń , a zamiast nich jest wyrwa w jezdni!  Wpadnięcie w to przy większej prędkości to wypadek gwarantowany.  Pewnie poszły na złom i ktoś zarobił parę groszy.  Pierwsza myśl jaka przebiega przez głowę " oooo ......  grubo ! "
Do tego pełno piachu i różnego syfu na drogach .  Ludzie chodzą i jeżdżą w sposób mało przewidywalny tzw. drogowa wolna amerykanka. 
Pierwsze kilometry ustawiają nas do pionu.  Już wiemy , że w Albanii na drogach będzie czychało na nas sporo różnych niespodzianek .

Przy drogach stoi sporo patroli  Policji namiętnie polujących na miejscowych kierowców. Wszyscy mają charakterystyczne mundury , a do tego każdy w lanserskich okularach przeciwsłonecznych ala strażnik teksasu.  Budzą respekt chłopaki ;)   Nami specjalnie się nie interesują . Nie wiem nawet czy słyszeli o czymś takim jak radar , a szkoda bo pole do popisu w tej kwestii mieli by spore.  Tak durnych ograniczeń prędkości w niektórych miejscach to jeszcze nie widziałem . Np. ograniczenie do 20 km/h na drodze dwujezdniowej  3 pasmowej o dobrej nawierzchni to prawdziwe mistrzoswo.  My przelatujemy tam pięc razy szybciej , a i tak wydaje się za wolno jak na te warunki . Takie miejsce to by była żyła złota w Polsce . Kasa płynęła by strumieniami od kierowców do Państwa.


Dojężdżamy do nadmorskiego miasta Durres.  Wygłodniali szukamy knajpy . Najpierw jednak podjężdżamy pod bankomat po tutejszą gotówkę . Przy drodze stoją goście wymachując plikami pieniędzy. Klimat jak za PRLU :)  Jeden z cikciarzy od razu do nas podchodzi i proponuje wymianę .  Wybieramy jednak pewniejszy sposób zdobycia Albańskiej gotówki i korzystamy z bankomatu.  Ciekawe kto jeszcze korzysta z  usług cinkciarzy w dobie bankomatów  , których nawet w Albanii w dużych miastach nie brakuje. 



W przydrożnej knajpie ponownie jesteśmy w centrum uwagi.  Dwie dziewczyny proszą nas o możliwość zrobienia sobie zdjęć na naszych motocyklach :) Co ciekawe są z chłopakami ale foty robią sobie same. Albert dzielnie pilnuje Panienek żeby nic nie nabroiły.


Najedzeni ruszamy dalej .  Zaraz potem dopadają nas ciemne chmury i zaczyna padać . Ubieramy się w przeciwdeszczówki i jedziemy dalej . Deszcz na szczęście okazuje się przelotny.




Cały czas konsekwentnie zmierzamy na południe. Przy drodze cały czas spotykamy się z dziwnymi widokami.  Na jednym postoju naszą uwagę przykuwa koleś rozpalający ognisko na drodze .



Powoli zaczyna zmierzchać , a my  przemy cały czas do przodu główną drogą.



Potem odbijamy w boczną drogę i przejeżdżamy przez nieduże miasteczka.  Ogarniamy zakupy spożywcze w jakimś malutkim sklepiku . Załadowni na maksa , a nawet bardziej gdyż Dorotka miała wielką chęć na arbuza i wiezie go między swoimi nogami i moimi plecami .  To się nazywa duża przestrzeń bagażowa ;)

Bardzo ciekawa moda panuje tu na drodze . Kontenery na śmieci parkują tutaj na jezdni.  Jest ich pełno wszędzie ale chyba nikt z nich nie korzysta bo sterty śmieci leżą głównie poza kontenerami.  Brud i ubóstwo rzucają się w oczy.


Wpadamy do kolejnego miasta . Jest już prawie ciemno i zaczyna się niezła jazda. Na drodze błoto , dziury i spory ruch.  Kontenery na śmieci stoją wszędzie nawet na środku drogi.  Bałagan jakiego jeszcze nie widzieliśmy!  Adrenalina buzuje we krwi i jedziemy cały czas w pełnym skupieniu.  Najlepsze są jednak studzienki.  Duże kwadratowe i bez pokryw.  Przejeżdżamy tuż obok nich zauważając je dopiero w ostatniej chwili.  . Przez głowę w ułamku sekundy przelatuje tylko jedna niecenzuralna myśl " ja pie.... ! co się tutaj dzieje "   Wystarczyło by tylko na moment się zagapić i pół motocykla wpada do takiej dziury.  W Rumunii przynajmniej gałezie wkładali jako oznakowanie  dziur po studzienkach  , a tutaj nic.



Jeszcze trochę slalomu na drodze za miastem wyglądającej jak po bombardowaniu i wjeżdżamy na odcinek Autostrady.  Jest już dobrze  po zmroku , a my dalej z uporem przemy do przodu.
Chyba pierwszy raz w życiu jedziemy tak wolno po Autostradszie . Nie przekraczamy 120 km/h.  Po tym co dzisiaj widzieliśmy na Albańskich drogach instykt samozachowawczy nie pozwala na szybszą jazdę po ciemku nawet na świeżo wybudowanej autostradzie .
Jak się okazuje chwilę potem jest to świetna decyzja. Najpierw przelatujemy obok stada dzikich psów grasujących na autostradzie , a potem tuż przed nami przebiega jakaś postać  przez jezdnię zmuszając do hamowania.  Jak by człowiek się nie starał i wolno nie jechał to i tak w Albanii emocje gwarantowane .


Dojeżdżamy do sporego miasta Vlore położonego nad morzem.  Tutaj cały czas walczymy o przetrwanie na drodze.   Z jednej strony szybsza jazda po ciemku w tym całym Albańskim bałaganie to loteria , z drugiej strony za wolna jazda też nie jest dobra.  Jedziemy powoli rozglądając się za noclegiem , a z każdej strony atakują nas Albańskie auta . Wyprzedzają z lewej , z prawej , gdzie tylko znajdą trochę miejsca , a trąbienie to chyba ich ulubiony zwyczaj na drodze.  Wszystko to powoduje odczucia jazdy w  totalnym chaosie.
Najlepiej podsumowuje to co się tutaj dzieje mój krótki dialog z Albertem na postoju :
Albert : " Hulit jedż bliżej prawej bo Cię zaraz jakaś fura zdejmie z drogi !"
Ja : " Sam jedź bliżej prawej jak chcesz wpaść do studzienki lub metrowej dziury!"
Chwila Ciszy .....  i zaraz wybuchamy obaj gromkim śmiechem :)  Nie wiem dlaczego ale nakręcają nas takie sytuacje . Czym trudniej tym lepiej.


Mijamy po drodze duże hotele ale jedziemy dalej i szukamy czegoś mniej pozornego i tańszego .  Jadąc drogą wzdłuż  plaży Kowal wypatruje napis Hotel na sklepie spożywczym . Zaintrygowani idziemy zorientować się o co chodzi ?  Okazuje się , że za sklepem jest nieduży hotelik .  Pokoje robią bardzo pozytywne wrażenie . Klima w standardzie , telewizor, internet i nowoczesny wystrój , a to wszystko za 5 euro od osoby .  Zabawne , że wczoraj za noc w Czarnogórskim sadzie płaciliśmy po 4 euro ;)   Nie zmienia to faktu , że noc w sadzie nad jeziorem Szkoderskim to najbardziej klimatyczny nocleg jak do tej pory i żaden hotel nam tego nie zastąpi.

Wieczorne pogawędki toczą się wokół Albańskiej rzeczywistości drogowej , która mocno odbiła się na naszej psychice.  Dzisiaj pokonaliśmy głownie proste nizinne  drogi z niedużymi prędkościami , a czujemy się jak byśmy cały dzień atakowali górskie przełęcze. Ciężko jest na początku ogarnąć wszystko co się tutaj dzieje umysłem nie przyzwyczajonym do takiej rzeczywistości.  Albania nie zawiodła naszych oczekiwań . Jazda motocyklem tutaj daje kopa.
Emocje tego dnia mocno nas zmęczly i dosyć szybko zapadamy w sen.





Dzień 16 (Albania - Grecja )

Wstajemy rano dobrze wyspani.  Słońce pobudza do życia , a my tryskamy energią.





Pranie wywieszone po Cygańsku  .  Można ruszać w dalszą tułaczkę !



Ruszamy w kierunku południowym wzdłuż wybrzeża.  Za dnia jakoś tak spokojnie i pusto na ulicach.
Droga prowadząca nad samym morzem pozwala docenić uroki Albańskiego wybrzeża.



Ten kraj ma potencjał . Widać , że szybko się rozwija . Pomimo ogólnego bałaganu powstaje tutaj sporo nowych hoteli nad morzem.  Za kilka lub kilkanaście lat ten kraj może stać się bardzo popularny turystycznie ale wtedy to już nie będzie to samo.

Tankujemy na najbliższej stacji   tuż za miastem.  Panuje tu swojski klimat.  Kilku gości siedzi przy stolikach obok stacji i również tankują , tyle  że alkohol wysokoprocentowy.  Wyglądają na miejscowych zawadiaków.   Na stacji nie można płacić kartą . Trzeba mieć gotówkę i w dodatku z góry uregulować rachunek. Walutą w Albanii jest Lek . Kurs 1 Leka to około 0,03 złotego. Ciężko jest się połapać w cenach i przeliczaniu na złotówki.

Dalej droga oddala się od wybrzeża i prowadzi przez góry . Co jakiś czas  piach i kamienie na drodze to taki standard Albański, do  którego już przywykliśmy.







Po jakimś czasie ukazuje się nam ponownie Morze.  Z góry z wysokości chmur mamy rozległy widok na Adriatyk .







Spotykamy grupę  Polaków podróżujących samochodami po Bałkanach.  Byli rok temu w Albanii i tak im się spodobało , że postanowili tu wrócić .   Trzeba przyznać , że ten kraj ma coś wyjątkowego w sobie.

Ruszamy dalej w kierunku Sarande, najbardziej wysuniętego na południe Albańskiego miasta leżącego na wybrzeżu . W pamięci utkwiło mi to miejsce z podróży Wojciecha , który zachwalał drogę do Sarandę .





Rozdzielamy się . Chłopaki jadą pierwsi , a my z Dorotką tocząc się spokojnym tempem podziwiamy okolicę . Po porannym śniadaniu i zjedzeniu jajecznicy , w której było dosłownie wszystko , od ogórków kiszonych przez cebulę , parówki , ser i oczywiście jajka , w skrócie wszystkie resztki jedzenia jakie nam zostały  , mój żołądek przeżywa ciężkie chwile. Zjadłem ją praktycznie sam bo nie było chętnych do podołania temu wyzwaniu . W sumie się nie dziwię .  Teraz ponoszę tego konsekwencję.

Jazda drogą prowadzącą po zboczach gór wzdłuż wybrzeża pozwala zapomnieć o mojej mordędze i z czasem odzyskuje siły. .







Widoki są niesamowite i bardzo egzotyczne  . W takich miejscach , z dala od cywilizacji,  przemierzając kręte , puste drogi , jazda motocyklem dostarcza wyjątkowych wrażeń.  Serce szybciej bije jadąc   na wysokości chmur z widokiem na bezkresne morze i otaczające góry. Jest MOC !














Co jakiś czas Chłopaki zatrzymują się i czekają na nas. Robimy tylko chwilowe przerwy na robienie zdjęć i uzupełnienie płynów w ten gorący dzień .
Potem scenariusz wygląda identycznie. Oni jadą przodem żeby trochę poharcować , a my wolniejszym tempem przemieszczamy za nimi.   Mamy czas na swobodne podziwianie wybrzeża Morza Jońskiego , które łączy od północy Adriatyk z Morzem Śródziemnym na południu.





Droga jest piękna , kręta i pusta . Kusi do trochę szybszej jazdy.  Trzeba jednak pamiętać , że to Albania i  na drogach czyhają tutaj różne niespodzianki.  Na jednym z zakrętów Albert łapie  uślizg obu kół . Na szczęście złożenie i prędkość nie były duże i daje radę uratować sytuację .  Na pierwszy rzut oka nic niepokojącego nie było widać na drodze.  Albert płynnie pokonywał winkiel na lekkim gazie czyli zgodnie ze sztuką  , a  jednak koła straciły przyczepność .  Wzmaga to jeszcze  bardziej naszą czujność.
Czym bardziej na południe to na drogach jest coraz więcej naniesionego niewidocznego pyłu na jezdnie. Może to było przyczyną tej  sytuacji.





Cały czas różne ciekawe rzeczy i sytuacje na drodze i w okół niej przyciągają naszą uwagę .  W takim hotelu jak na zdjęciu wyżej to jeszcze nie mieliśmy okazji nocować ale kto wie co nas jeszcze czeka :)







Co jakiś czas przejeżdżamy małe nadmorskie miejscowości.  Ludzie z ciekawością przyglądają się nam , a my z zainteresowaniem oglądamy tutejszą rzeczywistość z goła odmienną od tej , którą znamy.










Albańskie klimaty to najróżniejszej maści zwierzyna na drogach. Od psów  przez krowy , świnie na żółwiach kończąc. Prawdziwy drogowy zwierzyniec .

Wszystko tutaj w jakimś sensie jest dla nas zadziwiające . Droga , która nie pozwala się nudzić i zachwyca swoją egzotyką i różnorodnością.




Kamienie na drodze  to tutaj standard.










Dojeżdżamy do Sarande . Wpadamy na pomysł żeby schłodzić trochę ciała i wykąpać się w Morzu.  Błądzimy trochę w poszukiwaniu plaży ale w końcu mamy okazję kąpieli w Morzu Jońskim.
Parkujemy na tyłach knajpy stojącej przy plaży.  Mamy nawet do dyspozycji prysznice.  Pełen luksus :)
Szybka kąpiel i posiłek regenerują siły.  Jemy  konserwy , szkoda nam czasu na wchodzenie do knajpy i czekanie na posiłek.  Na szybko układamy dalszy plan działania.   Do Grecji mamy już niedaleko więc postanawiamy , że dzisiaj zawitamy u Greków.







Zaczepia nas jakiś turysta  i z ciekawością dopytuje skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Był kilka razy w Polsce więc tym bardziej wzbudzamy jego zainteresowanie. Po krótkiej rozmowie  życzy nam powodzenia , a my orzeźwieni ochoczo ruszamy dalej.
W tym miejscu kończy się nasza wędrówka na południe wzdłuż wybrzeża Adriatyku i Morza Jońskiego . Teraz kierujemy się na wschód w głąb lądu.  Trzymamy się razem w grupie i szukamy drogi , która poprowadzi nas do granicy.  Problemem jest brak  dokładnej mapy Albanii.  Mamy tylko mapę Europy , która jest bardzo mało precyzyjna , a mapa Bałkan , którą posiadamy nie sięga tak daleko na południe. .  Jak mapa zawodzi wtedy  koniec języka służy za przewodnika . Ten sposób nigdy nie zawodzi . Kilka razy pytamy o drogę tubylców i zawsze pozytywnie nastawieni do nas pomagają nam pomimo barier językowych.




Dzieciaki jak zwykle spontanicznie okazują swoją radość  na widok motocykli . Bardzo to miłe jak ludzie pozytywnie reagują na nasz widok :)


Mijamy osiedle  namiotów z folii , najprawdopodobniej cygańskie.  Abstrakcyjnie to wygląda.  Taki widok daje do myślenia i człowiek jeszcze bardziej docenia to co ma.  Lekkiego życia w takich warunkach to Ci ludzie tutaj raczej nie mają.


Wjeżdżamy na górską drogę pnącą się stromo serpentynami do góry.  Ja prowadzę i z każdym winklem zaczynam coraz bardziej się wczuwać.  Wszystkie winkle są ciasne , techniczne i wolne więc bez wielkiego ryzyka pozwalam sobie na szybszą jazdę . Gęba cieszy się od ucha do ucha :)  Ze zdziwieniem obserwuję , że chłopaki zostają trochę w tyle.  Zabawę kończy uślizg tylnej opony w złożeniu tuż za szczytem zakrętu .  Poziom adrenaliny podnosi się momentalnie  .   Przyczepność na tutejszych asfaltach pomimo wysokiej temperatury  jest mocno niepewna więc kończę zabawę i zwalniam tempo. Chwilę potem na postoju dowiaduję się , że Chłopaki mieli po kilka uślizgów tyłu dlatego zmniejszyli wcześniej tempo.




Po drodze znowu ratujemy żółwie przed rozjechaniem i zdejmujemy je z jezdni.  Dodatkowo wyścigi z młodym cielakiem biegnącym środkiem drogi urozmaicają nam podróż.






Tuż przed granicą tankujemy i pozbywamy się resztek Albańskiej gotówki .

Do granicy prowadzi szeroka kilku pasmowa droga z rozdzielonymi jezdniami . Ostatni winkiel przed granicą to totalne zaskoczenie.  Jak można na takiej drodze prawie autostradzie zrobić mocno zacieśniający się zakręt ! Dodatkowo nagle pojawiają się nierówności i wszechobecny pył .   Fart , że wolno wjechaliśmy w ten zakręt.  Trochę szybciej i kłopoty gwarantowane. Albania do samego końca trzyma w napięciu.




Przekraczamy granicę z Grecją za miejscowością  Jergucat .  Kolejny kraj przed nami.
Chwila przerwy na ustalenie dalszej trasy i ruszamy w głąb kraju.  Kilkadziesiąt kilometrów od granicy jest jezioro .  Szybko pojawia się w głowie plan aby zmierzać w jego kierunku i tam poszukać noclegu.

Dalsza trasa przebiega dosyć spokojnie. Na drogach coraz więcej białego pyłu , który skutecznie hamuje nasze zapędy do szybszej jazdy.  Prędkość dostosowana do warunków to podstawa .
Czym dalej od granicy to zaczyna robić się coraz bardziej cywilizowanie.  Zaczynamy powoli tęsknić za Albańskim artystycznym nieładem drogowym.

Dojeżdżamy do miasta Joannina położonego nad jeziorem Pamvotis.  W mieście panuje całkiem spory ruch.
Załatwiamy zakupy spożywcze.  Lidl , ten market zadomowił się chyba w całej Europie . W wielu krajach robiliśmy właśnie w nim zakupy.
W Grecji walutą jest Euro i niestety od razu negatywnie odbija się to na cenach produktów . Artykuły spożywcze są dosyć drogie.




Powoli myślimy o szukaniu noclegu.  Robi się ciemno , a my przebijamy się przez zatłoczone miasto . Tankując na stacji benzynowej  próbujemy zorientować się czy w pobliżu nie ma kempingu.  Ciężko dogadać się z Grekami . Nikt nic nie wie o żadnym kempingu w okolicy.
Wyjeżdżamy ze stacji i za nim zdążyliśmy wrzucić wyższe biegi ukazuje się nam drogowskaz wskazujący kemping. Ciekawe , że ludzie pracujący kilkaset metrów obok nie wiedzieli o jego istnieniu.


Kemping  położony jest nad samym jeziorem. Bardzo przyjemne miejsce. Rozbijamy się szybko i zaczynamy wieczorną biesiadę przeżywając głównie jazdę po Albanii , która mocno utkwiła w pamięci.



Mamy tutaj dostęp do prądu i internetu . Korzystamy z tych udogodnień ładując wszystkie baterie , ściągając filmy z kamery na laptopa i serfując po internecie.



Mamy do dyspozycji zadaszony stolik i ławki . Uwagę przyciąga rozłożone posłanie między ławką i stolikiem. Wkrótce poznajemy właściciela karimaty i śpiwora . Jest to starszy Australijczyk , który prze 4 miesiące podróżuje po Europie na rowerze! Ciężko dokładnie określić jego wiek ale na oko ma około 50 lat . Zarośnięty jest jak by przez ten czas w ogóle się nie golił . Pozytywnie zakręcony  człowiek.   Rozmawiamy trochę o jego i o naszej podróży.
On kładzie się wcześnie spać , a my jeszcze przy namiotach prowadzimy dyskusje do późnych godzin nocnych. Obmyślamy plan na kolejny dzień . W tym momencie wizja jazdy po Istambule  pobudza najbardziej  naszą wyobraźnię . Grecja schodzi na drugi plan i chcemy ją jutro jak najszybciej przejechać żeby znaleźć się jak najbliżej Turcji.



Dzień 17 ( Grecja )

Poranek po raz kolejny wita nas słońcem.  Zapowiada się kolejny upalny dzień.






Dopiero o poranku mamy okazję przekonać się o urokliwym położeniu kempingu.  Słońce wschodzące zza gór oświetla malowniczy krajobraz.  Do pełni szczęścia brakuje tutaj tylko czystej wody w jeziorze. Niestety jest brudna i przekwitnięta co zniechęca nas do kąpieli . Orzeźwienie znajdujemy pod prysznicami w łazienkach na kempingu.

Ruszamy około godziny 10 . Dzisiaj w planie mamy przejechać jak najwięcej kilometrów  Greckimi Autostradami.

Najpierw jednak musimy wydostać się z miasta . Błądzimy w gąszczu uliczek . Z pomocą przychodzą nam miejscowi , których pytamy o drogę .







W mieście panuje duży ruch . Musimy sporo przeciskać się w korkach . Ruch jest bardzo dynamiczny. Ludzie chodzą gdzie popadnie ,a na jednośladach wszyscy jeżdżą bez kasków i na tzw. zdrapkę.  Pomimo , że to nie Albania i nie ma tylu niespodzianek na drodze to oczy trzeba mieć dookoła głowy.

W końcu udaje się nam wydostać z miasta i od razu wjeżdżamy na autostradę.  Droga miejscami prowadzi kilkukilometrowymi tunelami.



Na autostradzie panuje znikomy ruch. Długa jazda autostradami nie jest specjalnie pasjonująca więc czasami urozmaicamy ją sobie na różne sposoby.  Czasami podwyższamy znacznie tempo jazdy podnosząc sobie poziom adrenaliny tak dla podniesienia koncentracji i uniknięcia popadnięcia w monotonię . Warunki na to pozwalają , droga jest pusta , bez skrzyżowań i o dobrej nawierzchni.



Kowal wpada na dosyć osobliwy sposób urozmaicania sobie drogi.  Próbuje jazdy na Małysza :) .  Staje na podnóżkach i wychyla się mocno do przodu. Przy autostradowych prędkościach można poczuć się jak skoczek  na mamuciej skoczni . Strumień powietrza pomaga utrzymać ciało w takiej pozycji bez większego wysiłku.


Szybko chwytamy Kowala pomysł i zaczynamy naśladowanie .  W ten sposób zlatuje nam kawałek drogi. 


Kilometry szybko uciekają . Po ponad 200 kilometrach zjeżdżamy z autostrady i robimy przerwę na tankowanie i posiłek .  Moja Babulka przy szybszym tempie autostradowym robi się bardziej łakoma na paliwo . Większe opory toczenia i opór powietrza mają na to znaczący wpływ.


Ceny paliwa w Grecji nie wyglądają zbyt optymistycznie . Prawie 1,8 euro za litr benzyny to około 7 zł.


Najedzeni tutejszymi fastfudami  ruszamy dalej . Powracamy na Autostradę i cały czas przemy do przodu. 



Na wysokości miasta Saloniki na chwilę gubimy drogę .Niestety  drogowskazy są mało precyzyjne.  Stojąc na poboczu staramy się ogarnąć dalszą trasę. 


Dodatkowo na horyzoncie przed nami pojawiają się ciężkie deszczowe chmury .  . Wpatrując się w nie zaczynamy powoli zakładać ubrania przeciwdeszczowe. Zostajemy jednak całkowicie zaskoczeni . Deszcz nadchodzi z zupełnie innej strony niż się spodziewaliśmy. Nasze miny bezcenne kiedy wpatrując się w ciemne chmury przed nami nagle dostrzegamy ścianę deszczu zbliżającą się od tyłu . Zupełnie zaskakująca sytuacja . W mgnieniu oka zaczyna lać. Chłopaki już ubrani więc wyganiamy  ich z Dorotką żeby ruszyli i nie mokli , a my w tym deszczu męczymy się z założeniem kondomów . Chwilę potem ruszamy za nimi. 
Po jakimś czasie udaje uciec się przed chmurą i potem jedziemy już bez deszczu. 
Za Salonikami jedziemy wzdłuż wybrzeża Morza Egejskiego . Kierujemy się na wschód w stronę Tureckiej granicy.



Przerwy na rozprostowanie kości to konieczność przy takiej jeździe jak dzisiaj . Autostrady dla nas to tylko konieczność w przypadku gdy chcemy szybko się przemieścić . W innych przypadkach raczej unikamy tego rodzaju dróg . Są zbyt monotonne nawet przy szybszej jeździe.


Cały czas kontynuujemy jazdę drogami szybkiego ruchu . Co jakiś czas przejeżdżamy bramki i grzecznie płacimy myto . Na szczęście opłaty nie są duże .



Późnym popołudniem docieramy w okolice nadmorskiej miejscowości Alexandroupole położonej nad Morzem Trackim znajdującym się w północnej części Morza Egejskiego. 






Podjeżdżamy standardowo pod Lidla. Mają tu nawet specjalny parking dla jednośladów przy samym wejściu do marketu. Może i u nas w kraju kiedyś wpadną na taki pomysł . Z drugiej strony parking dla motocykla jest tam gdzie się zmieści więc prawie wszędzie :)

Zaczynamy poszukiwania noclegu już prawie po ciemku. Pada pomysł rozbicia się gdzieś na dziko nad morzem na plaży . Błądzimy wzdłuż wybrzeża szukając dogodnego miejsca nad samym morzem niestety bezskutecznie. Dostęp do morza jest ograniczony zabudowaniami lub wysokim brzegiem. 



W końcu wypatrujemy kemping na terenie hotelu.  Dogadując formalności i cenę okazuje się , że nocleg w pokoju  kosztuje niewiele więcej. Decyzja jest prosta . Wybieramy pokój . Trochę luksusu nam nie zaszkodzi.  Płacić tyle samo za rozkładanie namiotu pod hotelem co za pokój to była by trochę przesada . Nocleg w pokoju kosztuje 16 euro od osoby. 




Do dyspozycji mamy nieduży pokój 4 osobowy w domku tuż przy plaży.  Zadowoleni zaczynamy zasłużony relaks. 

Jak to mówią "Honda to Honda" . Nie dość , że vfry są  wiernymi i niezawodnymi towarzyszami podróży to jeszcze świetnie się spisują jako wieszak na pranie :)


Nakręceni wizją odwiedzeniu  Istambułu w znakomitych humorach biesiadujemy do późna.  
Cały czas mamy chęci przeć do przodu w nieznane . Pomimo jakiegoś tam zmęczenia  intensywnym życiem  nawet przez moment w głowie nie zaświta myśl żeby zwolnić tempo i zakotwiczyć gdzieś w miejscu, chociaż na chwilę żeby zregenerować siły. Szkoda nam na to czasu.



Dzień 18 i 19 ( Grecja - Turcja (Istambuł) - Bułgaria )



Pogoda ponownie dopisuje. Spożywamy śniadanie na plaży i obowiązkowo kąpiemy się w Morzu Trackim . To trzecie kolejne Morze , w którym mamy okazje wykąpać się.  Na plaży panuje całkowity spokój , nie ma żadnych turystów oprócz nas.  Jedynie miejscowi wodują łódź , a my im w tym pomagamy. 
Cała piaskowo - muszelkowa  plaża dla nas i dla psiaków , które się tutaj kręcą . Wyglądają dobrze więc raczej nie są bezdomne. 







Zaraz po śniadaniu ruszamy pełni werwy w kierunku Turcji.   Do granicy mamy już niedaleko , co najwyżej kilkadziesiąt kilometrów.  Przejeżdżamy przez Alexandropoule . Naszą uwagę zwraca olbrzymia ilość jednośladów zaparkowanych przy ulicach. Są to głównie motorowery , skutery i motocykle o małych pojemnościach.  


W Grecji nie ma obowiązku jazdy w kasku i nikt prawie ich tutaj nie używa . 
Jestem w stanie zrozumieć posiadaczy wolniejszych jednośladów ale kolesia jadącego na Hondzie Varadero dobrze ponad przysłowiową "stówkę" nie do końca rozumiem.  Pomijając kwestie bezpieczeństwa i ryzyko zabicia się nawet przy niepozornej glebie zastanawia mnie fakt jak często dostaje robakami po oczach.  Robak wbijający się przy 100 km/h w oko to musi być ciekawe przeżycie . Ja bym przynajmniej okulary założył . Widocznie Grecy tak mają i są twardzi ;)


Na pewno wyróżniamy się tutaj jadąc w pełnych strojach motocyklowych. Najczęściej  spotykamy się z miłymi reakcjami na nasz widok.


Prosta droga prowadzi nas do samej granicy. 



Po niedługim czasie ukazuje się nam przejście graniczne z Turcją.  


Najpierw odprawa Grecka , która przebiega bezproblemowo. Wjeżdżamy na teren graniczny Turcji. Pierwsze wrażenia są niekoniecznie pozytywne. Na granicy stoją posterunki z żołnierzami uzbrojonymi w karabiny maszynowe. Najwyraźniej Turcy mocno strzegą swoich granic podkreślając swoją siłę .
Robimy sobie zdjęcia  na tle Tureckiej tablicy granicznej. Strażnikom oddalonym o kilkadziesiąt metrów nie specjalnie się to podoba. Jeden z nich coś krzyczy i groźnie wymachuje rękoma żebyśmy szybko odjechali. 
I tak robimy foty w końcu strzelać do nas raczej nie będą , a pamiątkę musimy mieć. 




Dalej czeka nas kilka odpraw . Formalności na Tureckiej granicy to jest jakaś masakra! W każdym okienku sprawdzają coś innego. W jednym paszport , w drugim dokumenty motocykla , w trzecim zieloną kartę w czwartym stemplują pieczątką i tak dalej .  Dodatkowo trzeba kupić obowiązkowe wizy za 15 euro od osoby. Chyba za główny cel postawiono sobie tutaj  maksymalne utrudnienie życia wjeżdżającym do Turcji. To wrażenie potęguje zachowanie niektórych celników , którzy niekoniecznie są sympatyczni. Pierwszy raz mamy takie problemy na granicy . Wszędzie indziej było łatwiej i witano nas z sympatią jako turystów. 



Dodatkowo Albert zostaje cofnięty z ostatniej odprawy . Podobno jest coś nie tak w jego papierach. 
Czekamy z nadzieją i niecierpliwością na niego przy drodze tuż za granicą .  Jak go nie wpuszczą to będzie niezła wtopa. Jesteśmy jednak dobrej myśli , a Turcja już nas wita :)




Oczekiwanie przedłuża się . W międzyczasie podjeżdżają do nas goście na skuterach z Polskimi rejestracjami. Okazuje się , że jeden z nich to Norweg , a drugi Szwajcar. Chłopaki mają fantazję . Kupili chińskie skutery w Polsce i ruszyli w trasę do Chin! Kozaki!  Mają rok czasu na całą wyprawę . Twierdzą , że skutery wybrali dlatego , że są wolne i można swobodnie podziwiać otaczający świat. Nie do końca przekonuje mnie ta teoria bo to samo mogę robić na motocyklu , a dodatkowo mamy dużo więcej radochy z jazdy i możemy sprawniej się przemieszczać. W każdym razie szacunek dla nich za podjęte wyzwanie i konkretną przygodę .  Goście są doskonałym przykładem , że najważniejsze w tym wszystkim są  chęci , fantazja i marzenia . Sprzęt i inne rzeczy są mniej ważne i to tylko  środki do osiągania celu . 



Swoją drogą nieźle mają spakowane maszyny :)  Myślałem , że to my wyglądamy jak Cyganie . Jednak jest ktoś kto nas przebija .
Podnóżki z patyków  to absolutny hit nowoczesnego stylu :)



Kowal spostrzega odkręcony korek od oleju w skuterze . Chyba chłopaki za daleko nie dojadą bez dolewki.  Za mocno się tym jednak nie przejmują . Podobno mieli już 3 poważne awarie do tej pory i wcale ich to nie zraża :)






 Ruszają dalej , a my cały czas czekamy na Alberta. W końcu po prawie godzinie pojawia się , a my możemy odetchnąć z ulgą . Jeden z celników coś tam pomylił  dlatego to całe zamieszanie. Ważne , że jesteśmy w całym składzie i możemy atakować Istambuł.

Ruszamy ochoczo dalej w trasę . Chłopaków na skuterach widzimy po raz ostatni jak stoją na stacji benzynowej . Pewnie zjechali żeby dolać oleju.

Zmierzamy przed siebie główną drogą w stronę Tureckiej Stolicy. Po drodze mijamy dużo patroli policyjnych.  Stoją przy drodze i polują na kierowców. Wzmaga to naszą czujność. Wystarczy już nam kłopotów na granicy.

Najbardziej intryguje nas zachowanie innych kierowców w stosunku do radiowozu jadącego na sygnale.  My mu grzecznie zjeżdżamy z lewego pasa , a jadące przed nami samochody nic sobie nie robią z faktu , że jedzie za nimi pojazd uprzywilejowany . Jadą twardo lewym pasem i ignorują policję. Cała sytuacja trwa dobrych kilkanaście minut aż do momentu kiedy radiowóz zjeżdża z trasy. Nikt mu nie ustąpił oprócz nas.   Ciekawe  mają tu zwyczaje .



Trasa prowadzi wzdłuż wybrzeża . Tym razem przejeżdżamy obok Morza Marmara.
Pogoda jest zmienna i niestety dopada nas przelotny deszcz.


Tankując na stacji od razu zakładamy przeciwdeszczówki .  Ceny paliw w Turcji wołają o pomstę do nieba. Jest tu najdrożej w Europie. Cena benzyny to około 9 zł . Chyba przestaniemy narzekać na ceny paliw w Polsce bo wychodzi , że jest całkiem tanio patrząc na przekrój Europy.
Walutą w Turcji jest Lira Turecka .  1 Lira to w przeliczeniu około 2 zł







Wjeżdżamy do Istambułu.  Ciężko stwierdzić dokładnie w którym momencie zaczyna się to miasto. Nie było żadnego znaku informującego o tym fakcie.  Patrząc na rozległe zabudowane tereny stwierdzamy , że to już chyba tu.

Wita nas duży ruch na drogach  . Zaczyna robić się ciekawie.  Stojąc na poboczu za potrzebą jesteśmy świadkami nietypowej sytuacji.  Z samochodu dostawczego spadają skrzynki z pomidorami. Robi się niezłe zamieszanie .



Dokładnej koncepcji co do pobytu w Istambule nie mamy.   Na pewno chcemy zrobić dwie rzeczy. Przejechać na drugą stronę Cieśniny Bosfor i zjeść Kebaba . Plan mało wyrafinowany ale wystarczający na początek , a co przyniesie ten dzień to się okaże .
Nie mamy dokładnej mapy Istambułu więc trzymamy się głównej drogi.  Na laptopie mamy zgrany dokładny plan miasta , który ogarnął Albert na wcześniejszym noclegu ale komu by się chciało wyjmować komputer żeby sprawdzić trasę.


Dojeżdżamy do bramek płatniczych.  I tu spotyka nas całkowite zaskoczenie .  Trzeba mieć specjalną kartę żeby wjechać ! Co za idiotyzm . Skąd niby mieliśmy o tym wiedzieć. Nie ma tutaj żadnego oficjalnego punktu sprzedaży tych kart ale jest za to przedsiębiorczy Turek i ma do zaoferowania przypadkiem takie karty.  Wszystko pięknie tylko chce za jedną kartę 25 euro.  100 zł od motocykla za sam wjazd do miasta wydaje nam się sporą przesadą . Koleś chyba chce na nas nieźle zarobić. 
Trochę jesteśmy w sytuacji bez wyjścia bo zawrócić na tej drodze nie ma możliwości , a pod prąd na tak ruchliwej drodze nie zamierzamy jechać , aż tak nienormalni to my nie jesteśmy. 
Zaczynamy kombinowanie. Ja idę na piechotę na pobliską stację znajdującą się na ulicy obok i pytam o karty. Niestety nie mają takowych. Wskazują  gościa spod bramek  . To chyba ich kumpel.  
Dogadać się z Turkami to jest już szczyt umiejętności posługiwania się uniwersalnym językiem migowym.   Nikt nawet słowa po Angielsku nie zna. Trzeba być dobrym w rebusy :)





Ku niezadowoleniu handlarza kartami kombinujemy dalej . Nie mamy chęci kupować od niego tych kart . Jakoś źle mu z oczu patrzy. 
Znajdujemy dziurę w siatce odgradzającej trasę i przebijamy się na boczną drogę. Poszukamy kart gdzieś za normalne pieniądze i z pewnego źródła. 
Zobaczymy co los przyniesie. Przynajmniej coś się dzieje . Turek pewnie wyklina nas pod nosem ze złości  . Niech wie , że Polacy to również zaradny naród :)






Ruszamy w poszukiwaniu kart. Stawiamy na stacje benzynowe jako miejsce gdzie można będzie zakupić takie karty. Przynajmniej logicznym wydaje się , że powinni tam sprzedawać coś takiego. 

Po jakimś czasie wpadamy na pierwszą przydrożną stację . Tutaj znowu mamy duży problem z dogadaniem się . Trafiamy jednak na bardzo pomocnych ludzi . Chłopak , który jest  kierownikiem lub właścicielem stacji zabiera nas do swojego biura i tam tłumaczymy sobie nawzajem poprzez translatora google o co nam chodzi. 
Gość daje nam swoją kartę . Mamy ją tylko doładować na innej stacji . Tłumaczą nam gdzie mamy podjechać. Na prawdę serdeczni ludzie .


Doładowujemy kartę na Shellu tak jak nam radzili na poprzedniej stacji . Płacimy 15 euro.  Podobno ma starczyć na wiele odbić i wystarczyć dla nas wszystkich. Nie do końca rozumiemy jak to ma wszystko działać . Czy trzeba będzie  3 razy odbijać kartę za jednym razem , czy każdy ma to robić oddzielnie. Mało istotne ,  jedziemy na żywioł . Wyjdzie w praniu jak to wszystko zagra. 

Ruszamy w kierunku centrum. .  Konsekwentnie przebijamy się przez korki.


Na pierwszych bramkach  walczymy z kartą .  . Wychodzi na to , że jeden powinien  odbić kartę , przejechać, stanąć za bramkami i podać kartę kolejnemu.  Nie chce nam się kombinować i przejeżdżamy wszyscy  na jednym odbiciu.  Dwa motocykle przejeżdżają na raz  przez otwartą bramkę , a trzeci przeciska się obok zamkniętej zapory.  Jest już nam wszystko jedno . Zdjęcia z mandatem z Turcji na pewno nam nie przyślą.


Istambuł to olbrzymie miasto kilkukrotnie większe od Warszawy. Mieszka tu prawie 12 milionów ludzi !  Trasa , którą jedziemy  prowadzi wzgórzami , z których mamy widok na olbrzymie przestrzenie usiane budynkami.


Dojazd do kolejnych bramek jest szeroki jak lotnisko . Znajduje się tutaj  około 10 pasów ruchu w jednym kierunku  .  
Dostrzegamy Policję za bramkami kontrolującą  przejeżdżających.  To mamy mały zgrzyt .  
Jest tu punkt sprzedaży kart.  Kupujemy drugą  kartę żeby jakoś to wyglądało . Przejeżdżanie w trzy motocykle  na jednej karcie na oczach policji  to może być  przegięcie .  



Przejeżdżamy bez problemu używając obu kart. Policja nawet nie zainteresowała się nami.
Przemy cały czas do przodu . Ogrom tego miasta przerasta nasze wyobrażenia.



Czujność podczas jazdy wskazana jest tu w każdym momencie.  Turcy jeżdżą bardzo agresywnie . Wystarczy zostawić trochę miejsca na swoim pasie i zaraz znajduje się chętny , który podjeżdża tuż obok nas. Zaskakują takie sytuacje . Jadąc powoli swoim pasem,  rozglądając się za drogowskazami nagle ktoś wyprzedza  na styk przejeżdżając tuż obok  Wiedzą jak podnieść człowiekowi poziom adrenaliny. Ja jednak wolę kiedy sam go sobie podnoszę świadomie.  Po raz pierwszy stykamy się z takimi sytuacjami. Powiedzenie mieć oczy dookoła głowy nabiera tutaj konkretnego znaczenia. Wystarczy chwila nieuwagi żeby zostać zaskoczonym. Najlepiej jechać trochę szybciej niż reszta ale nie zawsze jest taka możliwość jak musimy szukać drogi.


Błądzimy i jesteśmy  zmuszeni odpalić mapę Istambułu na komputerze.




Zaczynają się godziny szczytu , a z tym nierozłącznie wiążą się korki. Radzimy sobie jak tylko możemy.  Przeciskamy się między autami nie patyczkując się specjalnie .  Jak wejdziesz między Wrony musisz krakać jak i one . Przegazówka i miganie światłami pomaga torować sobie drogę między autami w tym bałaganie.



Szybko wpadamy na jeszcze lepszy pomysł . Wykorzystujemy pobocze wyznaczone na jezdni żeby szybciej i bezpieczniej poruszać się w tym korku.


Wszystko idzie gładko do momentu kiedy w lusterkach dostrzegamy niebieskie koguty.  Pierwsza myśl " ..... !@#$%.....co z pech! " . Ja jadę pierwszy , Albert drugi , a Kowal ostatni więc teoretycznie  ma najgorzej bo jadą bezpośrednio za nim.  Odruchowo bez specjalnego zastanowienia odbijam między samochody jadące w korku.  Albert i Kowal robią to samo. Policja czy cokolwiek to jest również robi to samo . My przebijamy dalej między samochodami do lewego pasa i do przodu  , a oni zostają w korku .Nikt ich nie chce przepuścić i chyba kapitulują , a może wcale nie chcieli nas gonić .  Co za kraj !
Albert podjeżdża do mnie i rzuca krótki i wymowny tekst " Hulit dawaj sp!@#$%^&y ! "  Przyspieszamy tempo przebijania się w korku i po chwili jesteśmy już daleko z przodu.
Dziwna i trochę krzywa akcja podnosząca poziom adrenaliny. Nie wiemy nawet czy to była policja i czy chcieli nas zatrzymać.  Mam nadzieję , że się już nigdy tego nie dowiemy. Sprytnie wyszliśmy z tej opresji.


 Korki , korki i jeszcze raz korki!  Tak można skwitować jazdę tutaj w godzinach szczytu. . Dorotka ma już dosyć tego bałaganu . Pierwszy raz jest tak zestresowana jazdą.  Fakt , trochę męcząca jest walka o przetrwanie tutaj.  Dla mnie i chłopaków zarazem pasjonująca jako wyzwanie drogowe podnoszące poziom adrenaliny i wprowadzające w stan pełnego skupienia.

Zanosi się na to  , że dotarcie do Cieśniny Bosfor to nie taka prosta sprawa w godzinach szczytu ale na pewno nie odpuścimy. Zmęczeni zmaganiem się z niekończącymi się korkami odbijamy pierwszym zjazdem i wjeżdżamy w miasto. Chcemy choć na chwilę odsapnąć i pożywić się.




nawet księżyc w Turcji przyjmuje odpowiedni kształt

Szczerze mówiąc spodziewaliśmy się większej egzotyki i biedy w Istambule , a tutaj gdzie akurat jesteśmy jest bardzo nowocześnie i wręcz ekskluzywnie. Wypasione knajpy i salony luksusowych aut tworzą tutejszy "bananowy"  klimat.

Przy okazji kupujemy mapę Istambułu w księgarni .
Ruszamy w poszukiwania knajpy z kebabem . W sumie nie wiem dlaczego akurat chcemy jeść tutaj kebab ale brzmi nieźle , kebab z Istambułu.
Kto by pomyślał , że w Turcji będzie problem ze znalezieniem poczciwego kebabu.  Miejscowi polecają nam jakieś pobliskie knajpy ale nic z tego nie wynika.  Jedna wygląda jak by trzeba było mieć strój galowy żeby tam jeść , a to nie nasz klimat.  Do drugiej nas nie wpuszczają . Trzeba mieć rezerwacje. Masakra!
Na ulicach  kocioł  , a knajpy pękają w szwach . Męcząca ta gonitwa za jedzeniem nie mniej niż korki na trasie do Cieśniny Bosfor.


Umordowani w końcu zostawiamy motocykle w bocznej uliczce i kupujemy kebaby na wynos w najgorzej wyglądającej knajpie na całej ulicy , w której akurat jest pusto.  Siadamy na murku obok motocykli. Wreszcie mamy chwilę spokoju od tego zgiełku i możemy w spokoju zjeść . Może nie nie jest to ekskluzywna knajpa ale też jest klimat:)



Za byle jaki kebab, średnio zjadliwy zapłaciliśmy po 30 zł za sztukę. Chyba najdroższy kebab w moim życiu . Szkoda , że  ten  smakuje jak by był najtańszy .Już wiemy dlaczego akurat w tej knajpie były totalne pustki , a w innych brakowało miejsc.  Przynajmniej żołądki są zadowolone . Zostały zapchane wreszcie czymś ciepłym.

Robi się  późno . Zmierzch zapadł już spory kawałek czasu temu.  Nie spodziewaliśmy się , że jazda po tym molochu będzie aż tak czasochłonna i wyczerpująca.  Powstaje pytanie , co dalej?  Na pewno trzeba wrócić na trasę i zaatakować most na Cieśninie . Co by się nie działo tego nie odpuścimy . Jeszcze dzisiaj nasza noga lub koło motocykla musi stanąć na Azjatyckim Kontynencie!
Poza tym nic konkretnego nie ustalamy.  Idziemy na żywioł . Dalej zastanawiać się będziemy jak przejedziemy most.
Nasz plan , a raczej jego brak podsumowuję krótko zwracając się  do Kowala " Stary czuję w kościach , że ta noc będzie długa" . Widzę błysk w jego oku , uśmiech na twarzy  i skinienie głową na znak , że myśli podobnie  :)

Bierzemy mapę i prosimy  pracowników knajpy o pomoc w ustaleniu drogi dojazdowej do trasy.  Już po chwili widząc jak szukają przez kilka minut miejsca na mapie , w którym teraz się znajdujemy , wiemy , że ich pomoc raczej będzie mało warta. Wymieniamy tylko spojrzenia zdziwienia z chłopakami. To my nie znając zupełnie miasta szybciej potrafimy odnaleźć interesujące punkty nas na mapie Istambułu.  Coś tam nam tłumaczą ale przyjmujemy to bez przekonania i w końcu sami ogarniamy trasę.


Ruszamy na podbój mostu nad Cieśniną Bosfor.  Widać go z daleka . Cały jest podświetlony  i prezentuje się okazale . Jest to jeden z dwóch mostów łączących Europę z Azją . Zbudowany jest nad Bosforem , Cieśniną  oddzielającą dwa kontynenty , a łączącą Morze Czarne z Morzem Marmara .




Wjeżdżamy na trasę prowadzącą na most , a tam kocioł trwa w najlepsze.  Znowu musimy mozolnie przebijać się do przodu , a w koło auta trąbią i atakują z każdej strony . Co za miasto . Powinni zmienić jego nazwę na Zator !


Na bramkach to już nawet nie wyjmuje drugiej karty . Przejeżdżamy wszyscy na jednym odbiciu. Zresztą kto by się przejmował  takimi szczegółami w tym bałaganie. Żyjemy ! Nikt nas jeszcze nie rozjechał , a zaraz będziemy w Azji i to się tylko liczy.


Za bramkami na szczęście korek się kończy . Przed sobą mamy Most Bosforski.





Przejeżdżamy Most i oficjalnie znajdujemy się w Azji . Plan zrealizowany .  Szybka decyzja . Wracamy i uciekamy z Istambułu . Wystarczy już tej walki o przetrwanie i korków. Czas odetchnąć trochę świeżym powietrzem z dala od miasta.
Ruszamy z powrotem w kierunku Europejskiej części miasta. Z mostu rozciąga się widok na rozświetlone tysiącami świateł miasto położone nad Cieśniną .



W kierunku w którym zmierzamy nie ma już zatorów. Wreszcie większa swoboda na drodze .  Przejeżdżamy przez kolejne wzgórza z widokami na rozległe miasto.







Po kilkudziesięciu kilometrach jesteśmy już poza Istambułem .  Bez przekonania zaczynamy szukać noclegu głównie za sprawą Dorotki . Zjeżdżamy z trasy i w pobliskim miasteczku szukamy czegoś odpowiedniego . Jest tu tylko dosyć drogi  hotel .  Nie nasz klimat więc wskakujemy na trasę i jedziemy dalej .


Powoli zaczyna dokuczać zmęczenie . Jest już późna godzina , a za nami kilkanaście godzin spędzonych na koniu. Do tego droga jest dosyć monotonna . W koło ciemno , a na trasie pusto. Tempo jazdy trzymamy raczej  żwawe ale z umiarem.  Za wolne tempo  nie jest dobre bo zaczyna się walka z przymuleniem i sennością.  Za szybko przy zmęczeniu , osłabionych reakcjach i w dodatku po ciemku też niedobrze.
Przy dłuższych prostych odcinkach po ciemku każde z nas zaczyna trochę odpływać . W jednym miejscu Albert o mało co w "tyłek" nam nie wjeżdża . Odpłynęło mu się na chwilę .  O tej sytuacji dowiaduję się od jadącego na samym końcu Kowala. . Ja nawet tego nie zauważyłem co też nie najlepiej świadczy o moich reakcjach w tym momencie . Zjeżdżamy na stację na Kawę i tankowanie.

Przez chwilę świta nawet myśl żeby rozbić gdzieś przy stacji namioty . Jednak porzucamy ten pomysł i orzeźwieni kawą ruszamy dalej . Kierujemy się w stronę Bułgarii.

Cały czas przemy do przodu . Najgorzej ma Dorotka , która powoli zaczyna przysypiać. Nasza jazda zaczyna polegać na obustronnym poszczypywaniu się w celu sprawdzenia czy nie zasypiamy.
Po drodze praktycznie nic nie ma.  Nieoświetlone drogi i żadnych  miejscowości .


Dojeżdżamy do   miasteczka . Wszyscy jesteśmy już mocno zmęczeni . Najbardziej Dorotka , która już kilka razy przysnęła na chwilę i mocno naciska na znalezienie noclegu.
Jest już grubo po północy.  Na mieście zupełnie pusto jak by było wymarłe  . Objeżdżamy je w koło ale nie mają tu nawet hotelu.
Jedynie Policja patroluje rewiry.


Z tego wszystkiego gubimy drogę . Stajemy na środku ronda i zaczynamy przemyślenia w którą stronę jechać.  Kiedy okupujemy sobie tak beztrosko rondo podjeżdża Policja na sygnale.  Jeszcze tylko brakowało  problemów z nimi.  Od razu podchodzę do nich i zagaduję o drogę . W ich oczach widzę więcej  zmieszania i przerażenia niż u nas. Chyba obcokrajowcy na motocyklach to dla nich nowość jeszcze w środku nocy.  Ciężko się dogadać ale wskazują nam drogę prowadzącą do Bułgarii.




Ruszamy dalej. Jesteśmy już niedaleko granicy z Bułgarią . Każde z nas ma już za sobą jakieś kryzysy podczas jazdy ale i tak cały czas chcemy przeć do przodu.  Gdybym jechał samochodem to dawno już bym skapitulował . Znużenie i senność były by nie do zniesienia.  Motocykl to inna bajka . Cały czas człowiek czuje , że jedzie. Wiatr chłodzi ,  świeże powietrze wpada do płuc , a adrenalina podnosi krążenie .

Droga zaczyna robić się kręta i powoli pnie się w górę , a temperatura spada. Wjeżdżamy w lekko górzyste tereny. Wreszcie jakaś odmiana . Zimny wiatr orzeźwia i dodaje sił.  Jazda po winklach po ciemku  w tym stanie wyczerpania to ciężka sprawa. Jedziemy dosyć powoli , a i tak mam problemy z utrzymaniem tempa chłopaków.  Każdy winkiel pokonuje z wielką trudnością .  Czuje się jak bym  pijany.  Już wiem dlaczego w programie " pogromcy mitów" ludzie niewyspani mieli gorsze predyspozycje do jazdy niż Ci co byli po alkoholu.  Jesteśmy już prawie 20 godzin na kołach , po 18 dniach intensywnego życia . Każdy kolejny kilometr drogi w tym stanie staje się wyzwaniem.

W końcu naszym oczom ukazuje się przejście graniczne. Raduje nas ten widok niezmiernie. Jeszcze kilka godzin temu wyjeżdżając z Istambułu  nawet nie przypuszczaliśmy  , że dotrzemy do Bułgarii.
Mamy chwilę żeby odetchnąć
Jest 3 w nocy , a my na granicy spotykamy Polaków.  Naszych rodaków wszędzie jest pełno. Kto by się ich spodziewał tutaj o tej godzinie. Są to studenci z Warszawy . Jadą do Turcji całą grupą  autokarem żeby się integrować.  Miła niespodzianka usłyszeć Polski język w takich okolicznościach.

Załatwiamy formalności . Tym razem jest ich mniej niż przy wjeździe. Przy ostatniej odprawie cofają nas do okienka  z Policją . Z lekką obawą po tych wszystkich dziwnych sytuacjach z Istambułu idziemy załatwić sprawę . Okazuję się , że to standardowa procedura , a my po chwili jesteśmy na odprawie Bułgarskiej.
Tu również robią nam jakieś komplikacje każąc zjechać na bok.  Przychodzi celniczka chyba z zamiarem przeszukiwania naszych bagaży. Jednak po krótkiej rozmowie puszczają nas i wjeżdżamy na Bułgarskie ziemie.

Stajemy na chwilę i obmyślamy plan . Jest już tak późno , że noclegu nie ma nawet co szukać . Ustalamy , że jedziemy prosto nad morze Czarne i tam walniemy się gdzieś na plaży i przeczekamy do rana .
Ruszamy . Droga fatalnej jakości nie pozwala na przymulanie .  Od czasu do czasu mijamy tylko małe miejscowości , a poza tym zupełna pustka w koło i na drodze.



Na pierwszej napotkanej stacji benzynowej robimy przerwę na tankowanie , kawę i posiłek.  U kobiety pracującej na stacji maluje się zdziwienie na twarzy na nasz widok. Jesteśmy tu tylko my i ona .




Kiedy my się posilamy i pijemy kolejną już kawę Kowal kładzie się na ławce i zasypia. Dajemy mu pospać około 20 minut . Potem pobudka i ruszamy dalej.
Jedziemy i jedziemy , a morza nie widać .  Zaczynam mieć podejrzenia , że zmierzamy przed siebie nie tą drogą co potrzeba.  Nawet nie chce już mi się sprawdzać tego na mapie gdzieś w końcu i tak dojedziemy.


Zaczynają pojawiać się gęste mgły , które jeszcze bardziej utrudniają jazdę. To już jest poziom jazdy 'hard" . Nie dość , że trzeba walczyć ze swoimi słabościami to jeszcze warunki na drodze robią się ekstremalne.   Jest już  na prawdę ciężko . Dorotka zaczyna już się buntować przed dalszą jazdą i chce żebyśmy gdziekolwiek rozbili namioty.  Również  mam  obawy, że w końcu zaśnie mi tam z tyłu i jeszcze spadnie z motocykla albo przestrzelimy jakiś zakręt w tej mgle.  Sam nie jestem już w stanie do końca kontrolować siebie i od czasu do czasu odpływam .  Zjeżdżamy z drogi do lasu.  Jest tu miejsce, w którym dało by radę rozbić namioty.


Ja wskakuje na koń ponownie i jadę  gruntową drogą dalej w głąb lasu obadać teren . Może tam będzie ciekawsze miejsce na namioty.  Na błotnistej koleinie ucieka mi tylne koło.  Moje odruchy  w tym momencie są już tak słabe , że nie jestem w stanie się uratować przed glebą i kładę maszynę.  Gleba ma miejsce przy minimalnej prędkości więc nic się nie stało.




Podjeżdżają chłopaki i pomagają postawić Babulkę na koła.  Stajemy w miejscu gdzie mieliśmy rozbijać namioty i robimy krótką naradę.  Dorotka ma już dość dalszej jazdy i optuje stanowczo za rozbiciem namiotów.  Kowal jednak rzuca pomysł , który brzmi najsensowniej.  Dojechać do najbliższej stacji benzynowej i przespać się na ławkach . Spodobało mu się spanie na ławce na ostatniej stacji :)
Przekonujemy Dorotkę , że rozbijanie namiotów tuż przed świtem nie ma już sensu . Prześpimy się na stacji , a za dnia poszukamy kwatery nad Morzem.

Jedziemy twardo dalej. Powoli zaczyna już świtać kiedy na horyzoncie pojawiają się pierwsze światła dużego miasta . Dojechaliśmy do Burgas dużego nadmorskiego miasta. Tak jak przypuszczałem pojechaliśmy inną drogą niż zamierzaliśmy.  Plus taki , że dotarliśmy zdecydowanie dalej niż planowaliśmy.  Wjeżdżamy na główną trasę i na pierwszej stacji robimy przerwę.
Chłopaki od razu walą się na ławkach w całym opakowaniu nawet kasków nie zdejmują   Zasypiają w mgnieniu oka . Dorotka bierze karimatę pod głowę i również zasypia.




Ja jeszcze chwilę pilnuję naszego przybytku . Zdejmuję torby na bak z dokumentami i kładę obok nas . Przez chwilę nawet wydaje mi się , że nie będę spał ale tylko przez chwilę . Zmęczenie wygrywa i zasypiam nawet nie wiedząc w którym momencie.

Budzę się jako drugi.   Jest już zupełnie jasno . Spaliśmy trochę ponad godzinę ale to wystarczyło żeby w jakimś stopniu odzyskać siły i wigor . Humory dopisują :) Dorotka opowiada z uśmiechem sytuację po przebudzeniu . Jak otworzyła oczy cała obsługa stacji stała  za przeszklonymi drzwiami stacji i wpatrywała się w nas ze zdziwieniem . W sumie nie ma się co im  dziwić . Mnie taki widok również by zaciekawił :)
Po moim przebudzeniu jeden z pracowników podchodzi i zagaduje  . Pyta czy wszystko z nami w porządku. Dobre pytanie , aż korci żeby odpowiedzieć , że z głowami mamy problemy;)  Rozmawiamy chwilę o naszej podróży , a potem budzimy Chłopaków.

Prawdziwi motocykliści , wrośli już w ciuchy motocyklowe , a kask zintegrował im się z głową.  Myślę , że niewielu motocyklistów może się pochwalić spaniem w pełnym stroju :)




Wyspani i zadowoleni zaczynamy kolejny dzień lub kończymy poprzedni . Ciężko się już połapać po tym wszystkim co się działo. To była nieziemsko intensywna doba. Kowal stwierdza , że wpisze to sobie w CV :)  Ja jestem dumny z mojej Dorotki , że  wytrwała.  Choć twierdzi , że to była najcięższa doba w jej życiu to z uśmiechem na twarzy chce dalej jechać :)
Przy śniadaniu i kawie obmyślamy dalszy plan działania.  Jesteśmy niedaleko Obzoru , miejscowości położonej nad morzem ,w której nocowaliśmy w tamtym roku  . Wydaje się to idealne miejsce żeby zregenerować siły .
I tak też robimy . Po śniadaniu nieśpiesznie ruszamy w kierunku północnym wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego.
Spokojnym tempem połykamy kolejne kilometry . Jazda w dzień po godzinnej drzemce to już inna bajka . Gęba sama się cieszy :) Dopiero  kawałek krętej drogi przypomina o tym , że godzinna drzemka nie załatwia sprawy i nie regeneruje w pełni sił . Ciasne zakręty pokonujemy z trudem .

Docieramy do Obzoru .  Załatwiamy nocleg  tuż nad morzem  w znajomej kwaterze i udajemy się na zasłużony relaks na plażę . To już kąpiel w czwartym kolejnym morzu na tym wyjeździe. Tym  razem  jest to Morze Czarne.   Pogoda dopisuje , a my po jakimś czasie padamy jak muchy i zasypiamy na plaży.




Budzi nas dopiero zimny wieczorny wiatr.
Potem udajemy się na miasto i luzujemy w centrum . Pójście do knajpy wydaje się  zbyt banalne więc wybieramy swojskie klimaty czyli chodnik


Określił bym to mianem totalnej swobody umysłu. To jest właśnie urlopowy klimat.   Nie ma obawy , że np. z za krzaków wybiegną dzielni stróże porządku i będą robić nam problemy z powodu degustowania trunków w miejscu publicznym.  Wszyscy tutaj chodzą wyluzowani i uśmiechnięci  .  Z dala od wyścigu szczurów ,  w którym każdy z nas w jakimś stopniu bierze udział na co dzień , życie toczy się zupełnie innym torem , tym lepszym torem :)

To było wyjątkowe 1,5 doby.  3 Państwa , 3 Morza , Istambuł i wiele przygód.  Taka wisienka na torcie dodająca smaku naszej dotychczasowej podróży. Przebyt dystans nie był imponujący ale za to działo się bardzo wiele. To był totalny spontan :)




Dzień 20 ( Bułgaria - Rumunia) 

Wstajemy wyspani rano gotowi na kolejne drogowe wyzwania.  Teraz każdy kilometr będzie zbliżał nas do domu.
Pogoda jest  gorsza od wczorajszej .  Niebo przykryły w dużej części chmury i jest znacznie chłodniej .
Do jazdy jest w sam raz , a vfry nie mogą się już doczekać dalszej trasy.



Plan na dzisiaj to ruszyć na północ jak najkrótszą drogą w kierunku Rumunii .
Pierwsze kilometry pokonujemy jadąc wzdłuż wybrzeża. Potem kierujemy się w głąb lądu . Robimy sobie skrót.  Jedziemy bocznymi drogami.




Humory dopisują :)






Z dala od wybrzeża małe Bułgarskie miejscowości wyglądają bardzo ubogo.  Bieda i szarość rzucają się w oczy na każdym kroku.





Po południu docieramy do przygranicznego miasta Ruse.  Na granicy załatwiamy formalności , przejeżdżamy mostem przez Dunaj i wjeżdżamy do Rumunii .






Tutaj to już czuję się jak w domu.  Z Dorotką jesteśmy 3 rok z rzędu  motocyklem w Rumunii.  Rok temu był z nami Kowal .  Jedynie Albert  będzie rozdziewiczony w tym temacie. .


W przygranicznym miasteczku Giurgiu robimy dłuższą przerwę .  Znajdujemy  jadłodajnię z dobrym jedzeniem i mamy czas nasycić żołądki do syta i odsapnąć chwilę.

Potem ruszamy główną drogą w kierunku Rumuńskiej Stolicy , Bukaresztu .
Przed Bukaresztem odbijamy na zachód w celu ominięcia miasta i korków.  Niestety na nic się to zdaje . Nie tylko my wpadamy na taki pomysł.  Musimy przebijać się przez ciągnący się kilometrami i zator.


Rumunia nieodłącznie kojarzy się z samochodami marki Dacia.  Stare modele mają charakterystyczny wygląd i trudno je z czymś innym pomylić . Jeździ ich tutaj jeszcze całkiem sporo.

Za Bukaresztem wpadamy na Autostradę i mamy okazję podgonić trochę wolno uciekające kilometry.
Przed Pitesti zjeżdżamy z autostrady.  Za namową Kowala zaczynamy poszukiwania pensjonatu , w którym nocowaliśmy w zeszłym roku .
Drogi jak to w Rumunii , miejscami mocno zmasakrowane. Choć trzeba przyznać , że jakość tych głównych znacząco się poprawia i nie odbiegają już specjalnie np. od Polskich.




Akurat dokładnie na przeciwko znanego nam pensjonatu miał miejsce wypadek
Pod pensjonatem stoją właściciele zaskoczeni naszym widokiem . Witają nas serdecznie . Od razu przystępujemy do zakwaterowania.



Od razu pytamy o dyskotekę , która jest nad barem w pensjonacie . W tamtym roku sporo się tu działo . Integracja z miejscowymi mocno utkwiła nam w pamięci :)
Okazuje się niestety , że dyskoteki są tylko w soboty czyli jutro.  Z lekkim zawodem przyjmujemy tą informację.

Po rozpakowaniu Ja i Albert ruszamy do miasta na zakupy.  Zamieniamy się motocyklami i jedziemy do najbliższego marketu.
Pierwszy raz na tym wyjeździe jedziemy motocyklami na pusto, bez bagaży , a ja dodatkowo bez  Dorotki . Motocykl wydaje się lekki jak rower . Przyspiesza , hamuje i składa się w zakręty z wielką łatwością.  Teraz wyprzedzania można nazwać teleportowaniem się . Różnica jest znacząca w stosunku do jazdy z pasażerem i ładunkiem   . Wszystko jest jednak kwestią przyzwyczajenia . Te  niedogodności w jeździe z pasażerem są mało znaczące w porównaniu z podwójną radością , którą mogę dzielić się z moją Małżonką .


Pod sklepem zagaduje nas dwóch chłopaków.  Jeden z nich to motocyklista i marynarz . Pływał na statkach z Polakami.  Sympatyczny koleś  . Widać błysk w jego oku jak rozmawiamy  o naszej podróży.  Zawsze miło jest spotkać ludzi z tą samą pasją .

Dzień kończymy spokojnie w pokojach dyskusjami do późna.



Dzień 21 ( Rumunia , Trasa Transfogarska )



Zaczynamy dzień od kawy , na którą zaprosiła nas sympatyczna właścicielka.  Pani z zaciekawieniem dopytuje o naszą podróż. Jak usłyszała o naszym noclegu na ławkach w Bułgarii ogarnia ją lekkie przerażenie. Rumunii uważają Bułgarię za niebezpieczny kraj . Ciekawe stwierdzenie. Większości Polaków to raczej Rumunia kojarzy się z dziczą :)
Stwierdza również, że musi nam się dobrze żyć w Polsce skoro stać nas na podróżowanie po całej Europie.   Narzeka trochę na Rumuński rząd i na to jak się żyje ludziom w Rumunii.  Prawda jest taka , że Polska jest trochę lepiej rozwinięta od Rumunii  ale na pewno nie jest to druga Irlandia jak pewien Pan obiecywał:.   Zresztą tylko nasza ludzka naiwność pozwala wierzyć w jakiekolwiek obietnice polityków . Dla mnie szkoda strzępić język na tematy polityczne.  Wyjazd kosztował nas sporo wyrzeczeń i na pewno gdybyśmy nie mieli takich marzeń i silnej determinacji do ich realizacji nigdy byśmy nie ruszyli w taką trasę. Chcieć to móc !
Pani serdecznie zaprasza nas żebyśmy wpadli w przyszłym roku .  Obiecujemy , że jak by tylko pojawiła się taka możliwość to na pewno odwiedzimy.

Mamy dwa dni na powrót do domu i około 1300 -1400 km . Nie musimy więc specjalnie się spieszyć . Ustalamy , że zaatakujemy  Trasę Transfogarską  . Szczególnie Albertowi na tym zależy , który jeszcze jej nie miał okazji zobaczyć.  Dla mnie i Dorotki będzie to trzeci wjazd na tą trasę , a dla Kowala drugi.  Okrzyknięta przez niektórych najpiękniejszą trasą świata kusi żeby ją odwiedzić nawet po raz kolejny.

Ruszamy zatem na północ w stronę gór Fogarskich do krainy Drakuli.


Pogoda dopisuje . Na drogach jak to w Rumunii , dzieje się zawsze coś ciekawego  . Dacie w najróżniejszych wersjach i inne różne dziwne pojazdy i sytuacje przyciągają naszą uwagę.






Wkrótce  wjeżdżamy na drogę 7C  czyli słynną szosę Transfogarską . Po raz pierwszy będziemy atakowali ją od południa.  Do tej pory zawsze wjeżdżaliśmy na nią od północnej strony.





Po drodze mijamy zamek Włada Pałownika. zwanego Drakulą.  Tutaj narodziła się jego mroczna legenda.


Zaczynamy wspinaczkę do góry.  Droga wykuta w skałach powoli pnie się do góry.  Budowano ją za czasów Nicolae Ceausescu . Do jej budowy użyto 6 milionów ton dynamitu , a wielu ludzi straciło życie podczas prac.





Przejeżdżamy przez ciasne tunele . Za jednym z nich znajduje się olbrzymia zapora o wysokości 160 metrów   tworząca Jezioro Vidraru.





Rozdzielamy się i kontynuujemy jazdę pod górę . Chłopaki jadą przodem napaleni na winkle.  Ja z Dorotką poruszamy się spokojnym tempem  podziwiając okolicę . Droga jest bardzo różnorodna. Na przemian są odcinki o świetnej nawierzchni przeplatane dziurami i syfem.  Nie zniechęca to jednak za mocno Chłopaków do trochę szybszej jazdy . 







Wjeżdżamy w wyższe  niezalesione partie. Przed nami zaczynają wyrastać ośnieżone szczyty gór.






Przy wodospadzie spotykamy Polaków. Robią nam zdjęcie.  Trudno zliczyć , który to już raz podczas tej podróży .  Dużo podróżują nasi rodacy. 



.
 Robi się chłodno , a świeże rozrzedzone powietrze zaczyna wypełniać płuca.  Jazda Trasą Transfogarską  cały czas pobudza zmysły , nawet jadąc nią po raz kolejny.  Banan gości cały czas na twarzy. . 













Przejeżdżamy przez kilkusetmetrowy tunel wykuty pod szczytami położony  w najwyższym punkcie trasy na wysokości  2034 m.n.p.m.  .  Po drugiej stronie totalne zaskoczenie . Przed tunelem leżały śladowe ilości śniegu , a za prawdziwa zima!  Trudno nie doznać lekkiego szoku. Po raz kolejny już na tej wyprawie szczęka opada do samej ziemi.














Zaskakująca i ciekawa odmiana. Takiej ilości śniegu na tej wyprawie jeszcze nie mieliśmy. Ta sytuacja  wpisuje się idealnie w różnorodność jaka spotkała nas na tym wyjeździe. Już chyba nic nie jest wstanie nas zaskoczyć .

Robimy zdjęcia , chwilę podziwiamy rozległy i widok ze szczytu . Jest niesamowity jak zwykle ale trzeba uczciwie przyznać , że to co mogliśmy oglądać tutaj rok temu czyli szczyty bez śniegu  w słońcu  i pełnej gamie barw bije na głowę szaro białą zimową scenerię.

Ruszamy w dół.  Jedziemy bardzo asekuracyjnie i na kwadratowo .  Czuję dziwny dyskomfort zjeżdżając stromo w dół serpentynami,  miejscami  po mokrym asfalcie  w otoczeniu wszechobecnego śniegu.






Zawijasy Trasfogarskiej jak zawsze robią wrażenie. Niesamowita plątanina zakrętów na otwartej przestrzeni to wizytówka tej trasy. Ile bym dał żeby tak wyglądały drogi na Mazowszu :)

Niżej śniegu już brak . Za to przy drodze leżą gdzie nie gdzie olbrzymie odłamki skał . Ciekawe ilu pechowcom spadło coś takiego przed nosem podczas jazdy.




Jak tylko warunki do jazdy poprawiają się , a widoki przestają rozpraszać scenariusz zjazdu wygląda podobnie do podjazdu. Chłopaki odłączają się w poszukiwaniu wrażeń , a my z Dorotką dostojnie płyniemy w dół.




Po jakimś czasie górskie szczyty zostają daleko w tyle .  My wjeżdżamy na niziny szukając jak najkrótszej i najszybszej drogi na północ .




Nasyceni wrażeniami zaspokajamy głód w przydrożnej knajpie. Potem ruszamy drogą nr. 1 w interesującym nas kierunku . Spokojnie nawijamy kilometry na koła pogodzeni  z myślą , że już blisko końca naszej przygody.  Teraz liczy się już tylko powrót do domu.










Po drodze przejeżdżamy przez Sibiu , Sebes i Alba Julię .  Poza miastami ruch umiarkowany . Nic specjalnego się nie dzieje . Czasami trafiamy na ciekawe kręte odcinki i tam odruchowo ręka odwija trochę bardziej manetkę.




Przed Turdą wpadamy na Autostradę . Jest jej zaledwie kilkadziesiąt kilometrów ale pozwoli na chwilowe podwyższenie tempa jazdy.
Jedziemy po ciemku nieoświetloną trasą żwawym tempem. Wyjeżdżając zza wzgórza ukazuje nam się widok  gór na pomarańczowym tle zachodzącego słońca . Uśmiech samoistnie pojawia się na twarzy , a serce bije szybciej. Urokliwy widok. Nie spodziewałem się takich miłych doznań jadąc autostradą.


Zjeżdżamy z Autostrady w Cluj-Napoca i ponownie wskakujemy na drogę nr.1 kierując się w stronę granicy z Węgrami .

Zatrzymujemy się w pierwszym przydrożnym pensjonacie i załatwiamy nocleg.   Potem już tylko wieczorny odpoczynek przed jutrzejszą trasą powrotną.





Dzień 22 ( Rumunia - Węgry - Słowacja - Polska- Dom) 

Wstajemy wypoczęci z samego rana . Jak zawsze ostatniego dnia towarzyszą nam mieszane uczucia.  Z jednej strony żal, że to już koniec naszej motocyklowej przygody z drugiej strony poczucie spełnienia tym wyjazdem i radość  powrotu do domu .
Z energią przygotowujemy się do trasy . Przed nami około 1000 kilometrów do zrobienia na raz . Autostrad po drodze niewiele. W Polsce dodatkowo spodziewamy się dużego ruchu na trasach. Ludzie będą wracać z weekendowych wyjazdów.

Pogoda dopisuje i humory również .





Ruszamy w stronę granicy z Węgrami i przygranicznego miasta Oradea .

Przyjemna droga prowadzi nas wśród wzgórz.  Żwawym tempem połykamy kilometry.



Przejeżdżając przez przydrożne miejscowości zwracamy uwagę w jednej z nich na budynki z charakterystycznymi dachami . W przeciętnie biednym miasteczku kilkanaście takich budynków przykuwa uwagę. Na bogato budują się tutaj . Cygański styl.



Dacie to jednak najbardziej uniwersalne auta. Służą nawet do przewozu bydła :)




Kręte odcinki nie pozwalają się nudzić . Wystarczy kawałek ciekawej drogi z winklami i od razu Chłopaki zaczynają harce.  Ja przez chwilę wytrzymuję szybsze tempo , a potem odpuszczam .Chłopaki teleportują się  i znikają mi z oczu. Standard. Poczekają gdzieś dalej na nas jak już napompują się adrenaliną albo winkle się skończą.






Ceny paliw w Rumunii są bardzo podobne do naszych. Benzyna kosztuje około 6 zł.  Z przeliczaniem cen nie ma problemów. Rumuński Lei ma podobny kurs do złotówki .


Trasa do granicy przebiega spokojnie . Wjeżdżamy w całkowicie nizinne tereny .Winkli jest coraz mniej , a my zbliżamy się do granicy .






W końcu naszym oczom ukazuje się przejście graniczne z Węgrami .


Załatwiamy formalności i jesteśmy na Węgrzech. Zostaje nam jeszcze tylko obowiązek kupienia winiet i możemy ruszać dalej.
Kierujemy się na Debreczyn .



Na Węgrzech witają nas drogi równe , proste i do tego z umiarkowanym ruchem.  Narzucamy tutaj na prawdę szybkie tempo . Przed Debreczynem wpadamy na autostradę i teleportujemy się w stronę Miszkolca.






Większość jazdy po autostradzie jadę trzymając jedną ręką kask za podbródek.  Wypchana torba na bak przeszkadza w schowaniu się za owiewką , a do kasku przyczepioną mam kamerę . Pomimo tego , że jest mała przy dużych prędkościach tworzy spory opór powietrza . Kask bez trzymania zsuwa się trochę do tyłu , a zapięcie uciska szyję.
Ciśniemy prawie tyle ile fabryka dała . Mój motocykl lekko wężykuje przy tych prędkościach . Biorąc pod uwagę jaki tworzymy opór powietrza z tymi wszystkimi gratami z tyłu to wcale mnie to nie dziwi. Wszystko jest  pod kontrolą nawet trzymając kierownicę jedną ręką.  Babulka daje radę.    Jedyną obawę jaką mam to czy nie odlecą nam karimaty przyczepione tylko paskami do bocznych toreb.


Robimy sobie dłuższą przerwę na posiłek . Gdyby nie ta przerwa to przejechalibyśmy Węgry w mgnieniu oka. Jedyny minus to wir w moim baku . Babulce mocno wzmaga się apetyt przy takich przelotach.



Pożywieni ciśniemy dalej . Za Miszkolcem autostrada się kończy. Obieramy kurs na północ w stronę granicy ze Słowacją .





Niebawem przekraczamy przejście graniczne ze Słowacją i kierujemy się na Koszyce , a potem na Presov.
Tempo jazdy trzymamy cały czas dynamiczne , choć w Słowacji bardziej pilnujemy się w obszarach zabudowanych.  Słowacka policja lubi polować na kierowców , a mandaty mogą przyprawić o zawrót głowy.





W Słowacji to już prawie jak w domu. Krajobrazy przypominające te z Polski .  Jedynie ruch na drogach trochę mniejszy niż w naszym kraju. Przemy  w transie cały czas do przodu . Coraz mniej rzeczy na drodze i w koło niej zaczyna zadziwiać. Wszystko wydaje się takie znajome.  Chociaż zdarzają się wyjątki . Jak np. rejestracja motocykla , którego wyprzedzamy. Jak kolega motocyklista pojawi się w Polsce to może być zaskoczony tym , że wszyscy z uśmiechem patrzą na jego sprzęt . Pewnie wtedy sobie pomyśli jacy Ci Polacy to wesoły i uśmiechnięty naród:)




Jeszcze trochę radości na krętych , równych drogach i w końcu ukazuje się ten oczekiwany przez nas znak. Rzeczpospolita Polska ! Gęba sama się cieszy na ten widok. Witaj Ojczyzno ! Jest to 16 i zarazem ostatni kraj naszej podróży . Po 3 tygodniach przygód , w pełni nasyceni wrażeniami z radością witamy nasz kraj. 




Zostało jeszcze około 500 kilometrów do domu więc jeszcze sporo może się wydarzyć. 
Przejeżdżamy Nowy Sącz i kierujemy się na północ w kierunku Tarnowa. 
W jednym miejscu rozdzielamy się . Ja z Dorotką jedziemy przodem , a Kowal z Albertem mają ruszyć później i nas dogonić. Albert na postoju kombinuje coś z kamerą. 


Po pewnym czasie dogania nas Kowal . Jedziemy dalej i z niecierpliwością wypatrujemy Alberta. Zaczynamy powoli się  martwić i zjeżdżamy na stację żeby zatankować i poczekać na niego. Pojawia się jednak chwilę po nas na stacji. 




Podchodzę zapytać go dlaczego tak długo go nie było . Stojąc obok niego widzę jak mu ręce się trzęsą jak narkomanowi na głodzie . Co jest!  Albert z uśmiechem na twarzy i błyskiem w oku kwituje krótko : " trochę szybko jechałem!" .  Szczena mi opada . Faktycznie musiało być szybko skoro aż tak adrenalina jeszcze w nim buzuje.  Dobrze , że mamy przerwę i jest czas ochłonąć.   Z drugiej strony rozumiem go . Nic tak nie uzależnia jak adrenalina.. Gdybym jechał sam pewnie również mocno bym atakował . Mamy już za sobą tyle tysięcy kilometrów w najróżniejszych warunkach , które dają dużą pewność w jeździe. Nie można popaść jednak w rutynę ani dać się za mocno ponieść emocjom. Mamy jeszcze kilkaset kilometrów do domu i najważniejsze to dojechać cało i zdrowo. Największym niebezpieczeństwem na Polskich drogach jest duży ruch jak na tą infrastrukturę , którą posiadamy w naszym kraju.  Większość tras , którymi teraz jedziemy to drogi jedno jezdniowe z obszarami zabudowanymi co kilkanaście kilometrów . Samochody jadą jeden za drugim zbite w grupy. Poruszamy się sprawnie wyprzedzając po kolei wszystko ale ograniczone zaufanie do wszystkich innych kierujących to podstawa. 


Na stacji w czasie przerwy pożywiamy się hot-dogami . Brakowało takich przekąsek na stacjach za granicą. 
Zagaduje nas jakiś dziadek pasjonat motocykli . Sympatyczny człowiek . Wspomina dawne lata jak jeździł motocyklami . Widać błysk w jego oku jak o tym mówi. :)  Potem siedząc w samochodzie i czekając na żonę non-stop wpatruje się w nasze rumaki z podziwem i rządzą. 

Przed ruszeniem ustalamy , że dalej Albert ma prowadzić tempem umiarkowanym, tak żebyśmy trzymali się wszyscy razem w grupie. Ogarniamy trasę bocznymi drogami . Chcemy ominąć Tarnów i skierować się na Kielce. 

Powoli słońce zaczyna zachodzić . Nasz skrót okazuje się lekko nietrafiony. Z powodu remontu wyznaczony jest objazd . Musimy pytać o drogę przypadkowo napotkanych ludzi żeby odnaleźć się w tym bałaganie. 



Tu spotyka nas ostatnia przygoda. Gubimy się nawzajem! 
Zaraz po tym jak pytaliśmy o drogę zawracamy. Ja chowam jeszcze aparat więc chwilę dłużej mi to zajmuje. 
Dojeżdżam do skrzyżowania skręcam w lewo tak jak chłopaki. Problem w tym , że za chwilę jest kolejne , a ich już nie widać . Klnę pod nosem . Nawet nie wiem , w którą stronę jechać . Tylko Albert pytał o drogę więc nie wiem co ludzie mu powiedzieli . Nawet nie mam dokładnej mapy Polski. Dałem ją Albertowi żeby prowadził . Na mapie Europy , która jest mało dokładna nie da rady ustalić gdzie się znajdujemy. 
Co za ironia . Ja przeprowadziłem Chłopaków przez większą część Europy , a oni gubią nas w Polsce. 

Po kilkunastu minutach jazdy przez wioski ani śladu po Chłopakach. Wyjmuję telefon i oddzwaniam do Alberta , który już wcześniej się dobijał.  Okazuje się , że pojechali w drugą stronę .  Ustalamy konkretne miejsce spotkania . Mają poczekać na nas na stacji benzynowej .
Dotarcie tam zajmuje nam prawie godzinę . Bez mapy błądzimy długo zanim trafiamy do punktu docelowego. Jedziemy według drogowskazów . Niestety boczne drogi w Polsce są fatalnie oznakowane. Jakie zdziwienie mnie ogarnia jak po ponad pół godziny jazdy według znaków jakimś cudem znowu znajdujemy się w miejscu rozdzielenia się. Niezła porażka! Przynajmniej teraz sprawa wydaje się klarowna . Są tylko dwie drogi więc wybieramy tą , którą nie jechaliśmy i po jakimś czasie trafiamy na chłopaków. 
Okazuje się , że przez jakiś czas wydawało im się , że za nimi jedziemy . Byli w swoim transie jeździeckim i dopiero po jakimś czasie zorientowali się , że nas nie ma. 
Teraz to już mało istotne . Straciliśmy sporo ponad godzinę na szukanie się nawzajem. 

Ruszamy dalej . Albert prowadzi  ja jadę w środku , a Kowal jako ten najmniej patrzący w lusterka na końcu. Przebijamy się bocznymi drogami po ciemku. Jazda nie jest łatwa. Po drodze remonty , fotoradary , nieoświetlone drogi i miejscami dziury. Ten skrót raczej nie wyszedł nam na dobre. 

Od Kielc zaczyna się wreszcie lepsza droga. Podwyższamy tempo jazdy. 



Robi się coraz zimniej . Wyświetlaczu w motocyklu podczas jazdy pokazuje zaledwie 5 stopni na plusie. Jadąc ze sporymi prędkościami odczucie zimna jest mocno spotęgowane. W trasie tak niska temperatura jest już trudna do wytrzymania.  Przed Radomiem zatrzymujemy się na stacji . Tankujemy i ubieramy się we wszystko co mamy plus przeciwdeszczówki.  Ja zakładam nawet dwie kominiarki .  



Kowal i jego kombinezon z kaczuszką rządzą :) 



Około północy jesteśmy pod Grójcem . Tutaj nasza wspólna podróż dobiega końca. Żegnamy się serdecznie i dziękujemy za wspólnie przeżytą  przygodę. To była wyjątkowa podróż . Najlepszym przykładem jest Albert , dla którego był to pierwszy tak długi wyjazd motocyklowy.  Pierwsze jego obawy przed wyjazdem dotyczyły długości trasy i ilości jeżdżenia. Twierdził , że może być za dużo ciągłego jeżdżenia i  może go to znudzić .  Nawet nie wiedział jak się myli.  Teraz na koniec podróży napalony na jazdę jak narkoman na strzykawkę twierdzi , że jutro mógłby ruszyć w kolejną trasę :)
Wszyscy mamy tak samo . Jazdę motocyklami w trasie mamy we krwi :)

Ruszamy w kierunku domu. Chłopaki odbijają w stronę Otwocka , a my z Dorotką ruszamy w kierunku Legionowa. 
Po drodze mijamy w Warszawie klika patroli drogówki polujących na kierowców.  Stoją jak zwykle w takich miejscach , że nawet szkoda komentować. Okupują puste  3 pasmowe drogi , które są jak autostrady ( trasa Toruńska i Modlińska)  .  Nasi dzielni stróże prawa stoją schowani na poboczu i zatrzymują "piratów" , którzy przekraczają te niebotyczne dozwolone 60 km/h .   Na szczęście nie udaje się im mnie zaskoczyć. Zakończyć podróż mandatem pod samym domem  to byłby jakiś żart i to w dodatku kiepski. 

Tuż po pierwszej w nocy meldujemy się w domu.  Zmęczeni , zmarznięci ale szczęśliwi kończymy naszą podróż . 


Przebieg końcowy .




Podsumowanie 

22 dni - 16 państw -7360 km 
Polska - Czechy - Austria - Włochy - Szwajcaria - Włochy - Słowenia - Chorwacja - Bośnia - Czarnogóra - Albania   - Grecja - Turcja - Bułgaria - Rumunia - Węgry - Słowacja - Polska

Kilka pasm górskich po drodze w tym najwyższe góry w Europie Alpy . 

Najwyżej położone trasy:
Przełęcz Stelvio - 2758 m.n.p.m.
Przełęcz Gavia -  2652 m.n.p.m.
Trasa Grossglockner - 2571 m.n.p.m.
Przełęcz Forcola -2315 m.n.p.m.
Przełęcz Foscagno -2291 m.n.p.m.
Trasa Transfogarska 2034 m.n.p.m.
Przełęcz  Tonale - 1884 m.n.p.m. 

Dodatkowo wiele pięknych dróg niżej położonych szczególnie na Bałkanach np. droga z widokiem na zatokę Kotorską w Czarnogórze , droga wzdłuż jeziora Szkoderskiego , wyjątkowa droga do Sarande w Albanii i wiele innych . 

Morza po drodze:
Morze Adriatyckie - Morze Jońskie - Morze Trackie - Morze Marmara - Morze Czarne

Noclegi : od hoteli przez kwatery i namioty do ławek na stacji benzynowej 
Ceny noclegów : od 0 do 80 zł od osoby  
Najtańsze pokoje w Albanii ( 5 euro za osobę ) i Bułgarii ( 6 euro za osobę) . 
Najdroższe noclegi : Hotel w Bośni ( 18 euro za osobę) i kemping pod Wenecją ( powyżej 15 euro za namiot) 

Ceny paliw : od 6 zł(w większości krajów)  do 9 zł ( Turcja)

Jedzenie : od konserw i zupek chińskich jedzonych w plenerze po posiłki w restauracjach. Ceny mocno zróżnicowane . Najdrożej w Turcji , a najtaniej  w Biedronce :) 

Trudno jest podsumować w kilku zdaniach ten wyjazd . Nie będę się więc silił żeby to zrobić. 
Wiem tylko jedno , jak będzie tylko kolejna okazja i możliwość to znowu ruszę w trasę motocyklem! 
Przeżycia gwarantowane , a wspomnienia bezcenne !